Artur Gac, Interia: Jaka jest pana generalna ocena Orlen Warsaw Marathon? Przyjmuje się, że jest to nasz flagowy maraton, stąd określenie "narodowe święto biegania". Artur Kozłowski: - Na pewno tak jest. Sama otoczka wokół maratonu jest, myślę, niespotykana w skali naszego kraju. Inne, największe biegi w Polsce, mają mało do powiedzenia w konfrontacji z tym, z jaką otoczką odbywa się ten maraton. Wielkie wrażenie robi samo miasteczko zlokalizowane wokół Stadionu Narodowego oraz towarzyszące głównemu wydarzeniu wszystkie imprezy, na przykład bieg na 10 km, robiony naprawdę z elitarnym rozmachem. To bardzo dobry produkt, którym możemy chwalić się na zachodzie. Sam ma pan porównanie? - Oczywiście, startowałem zagranicą w wielu maratonach i przekonałem się, że nie wszystkie, nawet te z najlepszą marką, są robione w tak dobrym stylu, jak Orlen Warsaw Marathon. A z jakimi zagranicznymi maratonami miał pan do czynienia? - W ogóle debiutowałem w maratonie w Eindhoven, gdzie też startuje kilkadziesiąt tysięcy osób. Ponadto w równie licznym gronie biegałem w Wiedniu. A w ubiegłym roku wziąłem udział w maratonie w Houston, w Stanach Zjednoczonych. Dlatego chcę podkreślić, że nie powinniśmy mieć żadnych kompleksów, bo nawet biegowi na odległym kontynencie w niczym nie ustępuje nasz, w Warszawie, który wyłania mistrzów Polski. Nie musimy mieć żadnych kompleksów? - Na pewno nie, ale trzeba pamiętać, że każdy bieg ma swój klimat. Natomiast Orlen Warsaw Marathon, moim zdaniem, idzie w dobrym kierunku, gdyż stara się aktywizować coraz szerszą rzeszę kibiców. Potrzeba angażować coraz większe grono osób do tego wydarzenia. Nie tylko biegacze, ale i każda osoba znajdzie przy tej okazji coś dla siebie na terenie miasteczka. To wielki atut, którym możemy się chwalić. A w jakim elemencie dostrzega pan największe rezerwy? - Wydaje mi się, że maraton jest opracowany w każdym szczególe. Jest mi ciężko do czegokolwiek się przyczepić, a przynajmniej nic takiego nie przychodzi mi do głowy. Orlen Warsaw Marathon formalnie, pod względem sportowym, jest w gronie "silver label". Czego brakuje, by dołączyć do elitarnego cyklu na poziomie maratonów: londyńskiego, berlińskiego oraz bostońskiego? - Na pewno wiązałoby się to z niewspółmiernie wyższymi kosztami, ponieważ koniecznością byłoby ściąganie topowych zawodników. Przede wszystkim dlatego nie jest to proste, aczkolwiek taka inwestycja z pewnością przyciągnęłaby jeszcze większą rzeszą kibiców. Zresztą ostatnio padł rekord w półmaratonie w Pradze właśnie dlatego, że nasi sąsiedzi organizują imprezy na poziomie "gold level" i kontraktują wielkie gwiazdy. To kierunek dla Warszawy? - Sądzę, że powinniśmy przemyśleć swoją strategię. Na ile "uderzać" właśnie w topowych zawodników, a na ile zaangażować większą ilość naszych krajowych zawodników, co moim zdaniem byłoby dobrym posunięciem. Mówiąc wprost, polscy biegacze nie na wszystkich imprezach w ojczyźnie są zauważani i widoczni, w porównaniu z biegami zagranicznymi. Wszędzie tam, gdzie byłem, obok słynnych maratończyków organizatorzy stawiali na podobną liczbę, a nawet większą rodzimych maratończyków, stwarzając im podobne warunki, a nieraz nawet lepsze niż zawodnikom z Kenii lub Etiopii. W takim zachowaniu przejawia się narodowy patriotyzm. A więc jakie zastosować rozwiązanie w naszych warunkach? - Najlepiej byłoby znaleźć złoty środek, co oczywiście nie jest takie łatwe. Na pewno skuszenie na start rekordzisty świata zrobiłoby niemałe show w naszym kraju, bo wydaje mi się, że gwiazd z najwyższego szczebla w Polsce jeszcze nie było. Przepraszam, trzeba wspomnieć jednego zawodnika, Etiopczyka Tadese Tolę, który w 2014 roku w Warszawie ustanowił świetny wynik 2:06:55. To niespotykany czas na naszej ziemi i przypuszczam, że szybko nie uda się powtórzyć tego rezultatu. Rozmawiał Artur Gac Obserwuj autora na Twitterze