W zasadzie nie będzie przesadą, jeśli napiszemy, że to jeden z najlepszych pomysłów Kazimierza Górskiego. Ton w tej dwójce nadawał Gorgoń, starszy i bardziej doświadczony. Na co dzień miły i spokojny, na boisku zamieniał się w twardziela, takiego bez skrupułów. W gruncie rzeczy niemal przez całe lata 70. obrona reprezentacji była oparta na zawodniku Górnika Zabrze, urodzonym zaledwie kilka kilometrów od stadionu najbardziej utytułowanego wówczas klubu w Polsce. Koledzy wołali na niego "Wielka Biała Góra" albo "Długi". Obydwie ksywki oczywiście ze względu na niebagatelny wzrost, 191 centymetrów. Anglicy, po pamiętnym meczu na Wembley, wymyślili jeszcze coś innego. Polski obrońca był dla nich jak The Telephone Booth, bo w czerwonej koszulce i ze swoimi potężnymi rozmiarami przypominał im budkę telefoniczną. Gdyby dzisiaj szukać porównań, to pewnie najwięcej z Gorgonia miałby Kamil Glik. Tak samo twardy i nieustępliwy, równie skuteczny pod bramką rywala. Choć z jedną istotną różnicą - zawodnik Monaco lubi strzelać gole głową, obrońca Górnika potrafił za to kopnąć piłkę nogą jak z armaty. Dosłownie. To najbardziej zapamiętane uderzenie, powtarzane w telewizji dziesiątki razy, pochodzi oczywiście z meczu z Haiti na mundialu w Niemczech, gdy Gorgoń przymierzył z wolnego w samo okienko po dość dziwacznym rozegraniu z Deyną i Gadochą. Ale przecież lider naszej obrony (który, a jakże, zaczynał karierę jako młody chłopak... w ataku) ma na koncie wiele innych znakomitych spotkań. Bodaj "mecz życia" rozegrał dwa lata wcześniej, na igrzyskach w Monachium, gdy faworyzowanym Niemcom ze Wschodu wbił dwa gole. Jeszcze wcześniej, w legendarnym pojedynku Górnika z Romą wywalczył karnego, którego na bramkę w kluczowym momencie zamienił Lubański. Nie mówiąc o bitwie na Wembley, gdzie wspólnie z Tomaszewskim byli najbardziej wyróżniającymi się polskimi zawodnikami. W książce "Alfabet pana Kazimierza" trener Górski tak opisywał Jerzego Gorgonia: "...to jeden z lepszych środkowych obrońców w Europie. Warunki fizyczne miał wspaniałe, a przy tym był bardzo sprawny i szybki. (...) W szczytowym okresie kariery nie do przejścia. (...) A niektórzy, tak przypuszczam, to zwyczajnie się go bali...". O ile na boisku Gorgoń był postrachem rywali, poza nim nie lubił się wyróżniać. Choć nie zawsze mu się udawało... Paradoksalnie, ten emanujący spokojem człowiek stał się jednym z bohaterów tzw. afery pociągowej, gdy piłkarze Górnika wracali koleją z towarzyskiego meczu we Francji latem 1976 roku. O szczegółach - jak to dwóch działaczy zamknęło się w przedziale, gdzie miało być dostępnych sześć kuszetek - opowiadał Andrzej Szarmach. Efekt? Czterech zawodników, w tym Gorgoń, spędziło podróż na korytarzu, a w tym czasie raz za razem przechodził koło nich chłopak z baru. Z piwem... "Przejechał raz - wzięliśmy butelkę. Przejechał za godzinę drugi raz - znowu. Trzecia runda - trzeci browar. Nie pamiętam, ile razy robiliśmy u niego zakupy, ale z czasem poczuliśmy zmęczenie i opierając głowę o twardą ścianę, szukaliśmy snu. W pewnym momencie obudziło nas skrzypnięcie drzwi. Jeden z pasażerów wychodził z przedziału, zwalniając swoje miejsce. Jurek grzecznie zapytał, czy może je zająć. Sprzeciwu nie było. Kiedy wrzucał swoją torbę na półkę, pociąg gwałtownie zahamował i Wielka biała góra - jak mówiliśmy na Jurka - zwaliła się na pewną panią. Mimo że Gorgoń przeprosił, a pani wyszła z całej sytuacji bez szwanku, w obronę postanowił ją wziąć jakiś bojowo nastawiony jegomość. Wywiązała się dyskusja, która w kilka sekund przerodziła się w awanturę" - wspominał Szarmach w swojej biografii. Nie do końca wiadomo, czy to prawda czy tylko legenda, faktem jest jednak, że do reprezentacyjnego słownika, właśnie do "aferze pociągowej", weszło już na dobre rzekome powiedzenie trenera Górskiego, że "woli pijanego Gorgonia niż trzeźwego Ostafińskiego". Obrońca Górnika był bohaterem jeszcze jednej ważnej sytuacji, trochę wbrew własnej woli. Alternatywne pisanie historii jest co najmniej ryzykowne i na niewiele się zdaje, ale jedną z największych zagadek polskiego futbolu pozostanie, dlaczego selekcjoner Gmoch świadomie wysłał Gorgonia na trybuny w kluczowym pojedynku z Argentyną na mundialu’78, a w jego miejsce na środku obrony wystawił Kasperczaka. Czy mając koło siebie "Wielką Białą Górę" Kempes też strzeliłby nam dwa gole, pozbawiając szans na walkę o finał mistrzostw świata? Gorgoń na początku nie rozumiał taktycznych roszad Gmocha, potem jednak dał sobie spokój. Dosłownie. Jego licznik w kadrze zatrzymał się na 55 występach i sześciu golach. Z Górnika (którego został potem ambasadorem) wyjechał do St Gallen, a po zakończeniu kariery osiadł na stałe w Szwajcarii, rozpoczynając nowe życie, z dala od piłki. Choć jedno się nie zmieniło - tak jak wcześniej wychodząc na boisko robił znak krzyża, tak teraz, w czasie cyklicznych spotkań podczas mszy wśród lokalnej Polonii został ministrantem. O dawnych sukcesach też zagada. Jerzy Gorgoń (urodzony 18 lipca 1949 roku w Zabrzu) Kariera: 1967-1980 - Górnik Zabrze 1980-1983 - Sankt Gallen Sukcesy: 3. miejsce na mistrzostwach świata w 1974 roku; mistrz (1972) oraz wicemistrz olimpijski (1976); finalista Pucharu Zdobywców Pucharów (1970); dwukrotny mistrz Polski (1971, 1972); pięciokrotny zwycięzca Pucharu Polski (1968, 1969, 1970, 1971, 1972); zdobywca Złotego Buta w plebiscycie Sportu (1973). Autor: Remigiusz Półtorak