Gdyby nie mocna psychika i silny charakter, mógł być jak meteor w reprezentacji narodowej, o którym nikt by nie pamiętał. Powiedzieć, że do kadry nie miał wejścia smoka, to jak użyć najbardziej wyrafinowanego eufemizmu. Jeden z głównych winowajców Zadebiutował 10 październiku 1971 roku w dość przypadkowych okolicznościach, bowiem ówczesny bramkarz numer jeden Piotr Czaja rozchorował się przed meczem. 23-latek wszedł między słupki na mecz eliminacji mistrzostw Europy, w którym Polska przegrała z RFN 1-3. Ten występ długo odbijał mu się czkawką, a on sam został owiany niesławą. Na "Tomka", bo taki nosił pseudonim, spadła fala krytyki. Do tego stopnia został okrzyknięty jednym z winowajców, że z reprezentacją Polski pożegnał się aż na półtora roku. Po latach, ku ogromnemu zaskoczeniu swoich sympatyków, to właśnie to spotkanie uzna za swoje najcenniejsze w dorosłym futbolu. - Przegrany 1-3 mecz w Warszawie z RFN to najważniejsze spotkanie w mojej karierze. Pół Polski chciało mnie wówczas powiesić, a drugie pół - skazać na banicję. Ale ja się podniosłem. Powiedziałem, że będę pluł krwią na treningach i udowodnię tym wszystkim ludziom, że nie mają racji. Mecz na Wembley był moją słodką zemstą. Na dziennikarzach i wszystkich fachowcach, którzy we mnie zwątpili - przyznał w rozmowie z Polską Agencją Prasową, przeprowadzonej na okoliczność obchodzonych w styczniu 2018 roku 70. urodzin. Szansę na rehabilitację w "Biało-Czerwonych" barwach otrzymał dopiero w marcu 1973 roku. Tym razem nie wypuścił okazji z rąk i na lata wywalczył sobie miejsce w bramce drużyny narodowej. Od klauna do bohatera Niepodważalne miejsce w historii polskiego futbolu zapewnił sobie jeszcze w tym samym roku. Losy awansu na mistrzostwa świata decydowały się w bezpośrednim pojedynku "Biało-Czerwonych" z Anglią 17 października 1973 na stadionie Wembley. Remis zamknął Wyspiarzom drogę na mundial, a Tomaszewski został okrzyknięty bohaterem narodowym. Polak, nazwany przed meczem klaunem przez angielskiego trenera Briana Clougha, bronił jak w transie, nie dając się zaskoczyć z gry żadnemu ze słynnych rywali. Skapitulował jedynie po strzale z rzutu karnego, przechytrzony przez Allana Clarke’a. To właśnie po tym meczu został okrzyknięty mianem "człowieka, który zatrzymał Anglię". W tym przypadku jednak też daje znać o sobie rogata dusza naszego bohatera, który wcale nie uważa, by na Wembley zaliczył występ życia. - To nie był mój najlepszy mecz, ale najszczęśliwszy. Popełniłem wówczas masę błędów, jednak pan Kazimierz Górski tak to zaprogramował, że każdy walczył za każdego. Byliśmy jak... klocki Lego. Każdy element do siebie pasował i wszyscy doskonale się uzupełnialiśmy. Mnie pan Kazimierz tak nastawił, że wychodziłem do górnych piłek, a kolegów w taki sposób, że mieli wówczas wskakiwać do bramki. I gdy popełniałem błędy, oni je naprawiali. W innych sytuacjach to ja ich wspomagałem. Człowiek, który zatrzymał Anglię, składał się więc z 12 części - pana Kazimierza i 11 piłkarzy - wspominał jubilat w tej samej rozmowie. Najlepszy bramkarz świata Podczas MŚ w RFN Tomaszewski zwrócił na siebie uwagę samego geniusza futbolu Pelego, ale nie mogło być inaczej, wszak stał się pierwszym bramkarzem w historii, który na jednym mundialu obronił dwie "jedenastki". To był wspaniały występ całej drużyny Orłów Górskiego, którzy w meczu o trzecie miejsce pokonali naszpikowaną gwiazdami Brazylię 1-0. Pele określił go mianem najlepszego bramkarza świata. "Biało-Czerwoni" mogli być jeszcze większą sensacją mistrzostw, w ich zasięgu był finał, ale na przeszkodzie stanął przeklęty "mecz na wodzie" z reprezentacją RFN 0-1. Remis nie wystarczał, nasze Orły musiały wygrać, bo Niemcy mieli lepszy bilans bramek. Decydującego gola dla gospodarzy w 76. min strzelił Gerd Mueller. To właśnie w tej konfrontacji Tomaszewski ustrzegł Polaków przed wyższą porażką, broniąc rzut karny wykonywany przez Uli Hoenessa. Wcześniej "Tomek" nie dał się zaskoczyć Szwedowi Staffanowi Tapperowi, a ciekawostką jest fakt, że obie jedenastki bronił pan w podobnym stylu. Przypadek? - Na pewno nie. Zawsze stosowałem swoją metodę, która na własny użytek nazywałem podwójnym rzutem. Według mnie, egzekutor stara się patrzeć na bramkę, a więc i na bramkarza, aż do momentu styku nogi z piłką, no bo wtedy musi skupić uwagę na futbolówce, żeby ją precyzyjnie uderzyć. A więc strzelec rusza do piłki, ja markuję ruch w prawo, za sekundę w lewo. On to wszystko widzi, lecz w pewnym momencie musi spojrzeć na piłkę i ja wtedy zdecydowanie idę jednak w prawo, zupełnie na ślepo. I potem Hoeness czy Tapper się dziwili - no przecież widzieliśmy, że on szedł w lewo, a jednak rzucił się w prawo! - wspominał ze swadą nasz legendarny bramkarz w rozmowie z Antonim Bugajskim z "Przeglądu Sportowego". Opaskę założył tylko raz: pierwszy i ostatni Kolejnym, znaczącym sukcesem w dorobku Tomaszewskiego, był srebrny medal olimpijski (Montreal ‘76), z kolei drugi w karierze mundial był dla niego znacznie mniej udany. W Argentynie w zasadzie na dobre pożegnał się z bluzą numer jeden, ustępując w trakcie turnieju miejsca Zygmuntowi Kukli. W kadrze opaskę kapitana założył tylko raz, w towarzyskiej konfrontacji z Hiszpanią, którą zakończył reprezentacyjną karierę. Licznik z występami w drużynie narodowej zatrzymał na 63 meczach. Karierę piłkarską rozpoczął w 1960 roku w Śląsku Wrocław, po drodze był graczem Legii Warszawa (1970-72) ale na szerokie wody wypłynął dekadę później, jako piłkarz ŁKS-u Łódź (1972-78). To właśnie w tym okresie zapracował na miano jednego z najwybitniejszych bramkarzy w historii polskiego futbolu. W 1978 roku zaczął wojaże po zagranicznych klubach, reprezentując belgijski Beerschot VAC i hiszpański Herkules Alicante. Krytykował tak, jak grał - na całego Po zawieszeniu butów na kołku nadal pozostawał bardzo aktywny, angażując się m.in. w politykę. Był okres, gdy publicznie wyrażał zażenowanie, że przyszło mu zakładać koszulkę reprezentacji, w której kilka dekad zaczęli występować naturalizowani Polacy. Nie wiadomo, ile w tak ostrej narracji było autentycznej niechęci, ale faktem jest, że był zajadłym krytykiem PZPN jeszcze za prezesury Michała Listkiewicza. Jednak apogeum "wojny" z władzami związku przypadło na rządy Grzegorza Laty oraz kadencję Franciszka Smudy w roli selekcjonera. Momentami przekraczał granice dobrego smaku, jak wtedy, gdy naturalizowanego Damiena Perquisa, mającego polskie korzenie, nazwał "francuskim śmieciem". Gdy wybuchła burza, bronił się, że użył jedynie metafory, lecz obsztorcowanego piłkarza zdecydował się przeprosić. Sprawa otarła się o sąd, choć Perquis ostatecznie wycofał pozew o ochronę dóbr osobistych. Płazem nie uszło mu za to obrażanie Smudy, którego nazwał m.in. "padliniarzem" i "prostakiem". Wymiar sprawiedliwości zasądził zapłatę zadośćuczynienia oraz zobowiązał do przeprosin. To miało miejsce w czasach, gdy Tomaszewski był posłem Prawa i Sprawiedliwości. - Ponieważ sąd kazał mi ogłosić, że Smuda nie jest prostakiem i padliniarzem, więc to uczynię. Nigdy jednak nie powiem, że jest on gejzerem intelektu - powiedział Tomaszewski. W ostatnich latach Tomaszewski nie jest już tak zajadłym krytykiem, hamując się w publicznym wyrażaniu nader obrazoburczych opinii, porównań i inwektyw. Więcej, ceni rozkwit rodzimej piłki pod rządami prezesa Zbigniewa Bońka, a piłkarską kadrę już nie nazywa "reprezentacją PZPN-u". Opracował: Artur Gac