Nikt nie przypuszczał, że ta przygoda może się tak zakończyć. Mówiąc wprost - w sposób słodko-gorzki. Roger Milla miał 42 lata i jeden miesiąc (tak jest zapisane w oficjalnych statystykach FIFA), gdy strzelał ostatniego gola na mistrzostwach świata. Żaden inny piłkarz nie był tak wiekowy, trafiając do siatki na mundialu. A jednak radość Kameruńczyka została tamtego dnia, 28 czerwca 1994, przyćmiona przez kanonadę, którą urządzili Rosjanie (6-1) i pięć goli Olega Salenki. Nie zmienia to faktu, że Milla przeszedł do historii. Przyznajmy od razu - nieoczekiwanie, bo kilka lat wcześniej zakończył profesjonalną karierę. Kameruńczyk, który pamiętał jeszcze remisowe spotkanie z Polakami na turnieju w Hiszpanii, gdzie cała jego kadra spisała się nadspodziewanie dobrze, miał już nie jechać na mundial we Włoszech, osiem lat później. Rzadko się bowiem zdarza, aby ktoś w wieku 38 lat jechał na tak wymagającą imprezę, a tym bardziej, jeśli chodzi o zawodnika z pola. Zresztą, w 1988 roku pożegnanie Milli z futbolem na wysokim poziomie trwało w rodzinnym Kamerunie przez tydzień. Nikt nie brał pod uwagę, że może jeszcze wrócić do kadry. Na rok przed mistrzostwami we Włoszech występował jedynie z amatorami, towarzysko. Na wyspie Reunion. Jak to więc możliwe, że trener Walerij Niepomniaszczyj zabrał go na mundial? W ostatniej chwili przed wyjazdem wymusił to prezydent kraju, nawet jeśli duża część ekipy przyjęła taką decyzję z mieszanymi odczuciami. Mówiąc delikatnie. Trudny charakter Milli nie wszystkim przypadał do gustu. Było tak: prezydent nie zadzwonił do Milli bezpośrednio, ale przez znajomych piłkarza dał do zrozumienia, że chce go widzieć na mistrzostwach świata. 38-latek zaczął ostre zajęcia z trenerem przygotowania fizycznego. Nikt nie wiedział, że ćwiczy w niewielkim lesie niedaleko siedziby prezydenta. Wstawał o 4.30 i brał się do roboty, bo przez trzy miesiące nie grał w żadnym klubie. Gdy dołączył do ekipy na zgrupowaniu, miał w kadrze wielu przeciwników. Trener dostał polecenie, żeby go solidnie przetestować. Od kogo? Milla sugerował potem, że od ministra sportu. Dlatego pierwszego poważnego treningu nie zapomni do końca życia. Ledwo wytrzymał, tak dali mu w kość. Nadzieją okazali się młodzi zawodnicy, którym podobało się jego zaangażowanie. Po kilku dniach trener Niepomniaszczyj zabrał go do gabinetu i zdradził kulisy. Jeśli wierzyć Milli, mówił mu, że jest dumny z pracy, którą piłkarz wykonał na treningach. Dlatego zabranie 38-latka do Włoch okazało się strzałem w dziesiątkę. Nie zaczynał w podstawowej jedenastce, ale z czasem stał się dla ekipy nieodzowny. Strzelił cztery gole, w tym dwa z Kolumbią, dające awans do ćwierćfinału. Świat poznał wtedy również jego słynny taniec, zwany Makossa i wykonywany zawsze przy chorągiewce. Wprawdzie dyskusje o premiach trwały czasami do rana, dwa dni przed inauguracją zawodnicy przerwali nawet spotkanie z ministrem w tej sprawie, ale ostatecznie wszystko zostało załatwione. Ćwierćfinał mistrzostw świata, na dodatek przegrany po heroicznej walce, zakończonej dogrywką z Anglikami, zdawał się godnym zwieńczeniem bogatej kariery, która prowadziła Millę m.in. od Valenciennes, przez Bastię, St Etienne oraz Montpellier. Nikt nie doceniał jednak wielkiej chęci Kameruńczyka, aby ponownie wpisać się do mundialowej księgi. Przed turniejem w USA w 1994 roku mechanizm był podobny. Znowu interwencja polityczna, znowu wskoczenie do składu na ostatniej prostej. I znowu Milla tłumaczył to po swojemu. "Gra na mistrzostwach to nie był mój pomysł, ale wola kibiców, którzy widzieli we mnie jedyną nadzieję na strzelanie goli. Nikt inny nie cieszył się takim zaufaniem", mówił. Gdy rozmawialiśmy z nim w 2004 roku, przy okazji 100-lecia Międzynarodowej Federacji Piłkarskiej, tak wspominał tamten czas: "Gol na mundialu w wieku 42 lat to absolutny rekord, a dla mnie satysfakcja i ogromna radość. Bo nie każdemu się to udaje i w dodatku na najważniejszej imprezie. Zawsze jednak odbierałem to jako ukoronowanie wielu lat ciężkiej pracy". Mówił też o występie we Włoszech, cztery lata wcześniej, i o meczu z Polakami, w 1982 roku w Hiszpanii. "W 1990 roku dotarliśmy do ćwierćfinału i jako pierwsza drużyna z Afryki mieliśmy duże szanse na półfinał. Dlatego to nie była porażka. W Kamerunie, czy w ogóle w Afryce, jest trochę inne spojrzenie na piłkę nożną niż w Europie. Chcieliśmy dać ludziom trochę radości, stworzyć spektakl. Graliśmy dobrze, ale Anglicy okazali się większymi realistami. Ale i tak tamte mistrzostwa nauczyły nas bardzo wiele. A mecz z Polską? Takich wydarzeń się nie zapomina. Myślę, że był najlepszy w naszym wykonaniu. Dla Kamerunu, małego kraju, który po raz pierwszy pojechał wtedy na mistrzostwa to był duży zaszczyt. A przydomek 'Nieposkromionych Lwów' nie stracił na wartości. Do dzisiaj jestem z niego dumny" - mówił nam Milla. Tak naprawdę do nikogo ten pseudonim nie pasuje bardziej niż do niego. Remigiusz Półtorak Tajemnice mundialu - zobacz inne opowieści o pasjonującej historii mistrzostw świata