- To był dla mnie szczyt szczytów. W życiu bym się nie spodziewał, że tyle osiągnę. Każdy jedzie na mistrzostwa z jakimś celem. Sędziowie także. Nie będę jednak ściemniał, że moim celem był finał. Sędziowałem dużo, owszem, również w europejskich pucharach, ale zdawałem sobie sprawę, że nie jestem arbitrem topowym. I wtedy całkiem niespodziewanie wskoczyłem w pewną niszę, może nawet byłem prekursorem swoistej specjalizacji, czyli podziału sędziów na głównych i liniowych - mówi Michał Listkiewicz w rozmowie z eurosport.interia.pl. I przypomina, jakie tajemnice kryły się za tamtym mundialem. Na mistrzostwach we Włoszech takiego podziału jeszcze formalnie nie było. - Dokładnie. To z jakimi nadziejami jechał Pan na mundial? - Myślałem, że może posędziuję ze dwa mecze jako główny, czyli dogonię Alojzego Jarguza. Może do tego jeden-dwa mecze na linii? A jeśli się uda dojść do ćwierćfinału, to będzie rewelacja. Potem przeżyłem huśtawkę nastrojów. Pamiętam, że byłem trochę rozgoryczony, bo sędziowałem wprawdzie na linii mecz otwarcia, ale później drugi mecz - znowu linia, trzeci - linia, czwarty - linia... Nie dostawałem spotkań w roli głównego i byłem zły! Szybko jednak zdałem sobie sprawę, że do domu wyjeżdża jeden, drugi, piąty sędzia, więc lepiej pogodzić się i cieszyć się z tego, co mam! Kiedy dostałem ćwierćfinał, jeden z kolegów zadzwonił z Polski i zapytał, czy zamieniłbym to na choć jeden mecz na środku. Odpowiedziałem: "Nie, w życiu", nie przypuszczając, że to dopiero przedsmak tych najważniejszych meczów. Potem był słynny półfinał Włochów z Argentyną, w Neapolu, gdzie Maradona był uwielbiany za to, co zrobił dla Napoli. - Wtedy stało się coś, czego bym się nigdy nie spodziewał. Byłem przekonany, że to pożegnanie z turniejem. Rzuciłem w kąt nieuprany sprzęt i poszedłem na basen trochę się zrelaksować. Wziąłem dwa piwa i chciałem jeszcze ze dwa dni przeżyć tam turystycznie. Nagle zobaczył mnie Alexis Ponnet, znany belgijski sędzia, i pyta: "A co ty tu robisz? Idź do pokoju i koncentruj się, bo będziesz sędziował finał!". Potraktowałem te słowa jako dowcip, bo byłoby to wbrew zasadom. Nigdy - ani wcześniej, ani później - sędzia z półfinału nie został wyznaczony do prowadzenia decydującego spotkania! Dlaczego tak się stało? - Ktoś najpewniej uznał, że idzie mi na linii całkiem dobrze. Z kolei ja znałem swój potencjał na środku - myślę, że 1/8 finału to byłoby maksimum. Z drugiej strony, nie było aż tak dużej konkurencji. Wybitni sędziowie - jak Francuz Vautrot, Włoch Agnolin czy Portugalczyk Silva - byli przyzwyczajeni do pracy na środku, gdyby postawić ich na linii, mogły być kłopoty. Wiadomo, inaczej się biega, inaczej trzeba się ustawiać. Jak patrzę z perspektywy, była jeszcze jedna ważna rzecz. W Polsce sędziowaliśmy i jako główni, i na linii. Z około 2000 meczów pewnie połowę prowadziłem jako liniowy. Miałem nawet taką zasadę, że jeśli jechałem na mecz Ekstraklasy sędziować jako główny, potem chętnie stawałem na linii np. w meczu niższej ligi. Lubiłem to. Z czasem nabyłem pewne nawyki, które najwyraźniej dostrzeżono. Ale niewykluczone, że pomógł Panu też... Jan Paweł II. - To kolejna ważna sprawa. Tego się już nie dowiemy, ale może jest coś na rzeczy. Przed mistrzostwami mieliśmy u papieża audiencję. Stałem koło niego, jako rodak, i przedstawiałem wszystkich sędziów. Każdy z ponad 40 arbitrów podchodził i mówiłem o nim kilka słów. Pamiętam, że potem Jan Paweł II, w obecności prezydenta FIFA Joao Havelange'a i sekretarza generalnego Seppa Blattera powiedział miłe dla mnie słowa: "Skoro nie ma na mundialu polskiej drużyny, będę się modlił za polskiego sędziego". Niektórzy twierdzili, że FIFA przypomniała sobie o tym po półfinale. Przypomnijmy, że mecz Włochy - Argentyna w Neapolu toczył się w bardzo specyficznej atmosferze. Był trudny do sędziowania? - Przede wszystkim doszło w jego trakcie do jednej sytuacji, która też mogła zaważyć na obsadzie finału. W kontrowersyjnej sytuacji w dogrywce uznałem, że Toto Schillaci był na spalonym. Potem Włosi odpadli. Ponieważ w mediach można było zauważyć pewną nagonkę, że FIFA na siłę pcha gospodarzy do finału, to moja decyzja - co tu dużo mówić, intuicyjna, a na pewno nie racjonalna - była potwierdzeniem, że tak nie jest. Później - jak zaczęto dokładnie to sprawdzać - okazało się, że miałem rację. Schillaci był na spalonym kilka centymetrów, ponoć cztery. Zdecydowały lata doświadczeń i intuicja. Ale szczęścia też Pan trochę miał? - O tak, szczęścia też. Potem FIFA używała tego argumentu, że zarzuty o faworyzowaniu gospodarzy są wyssane z palca, bo inaczej polski sędzia nie pokazałby tego spalonego. Generalnie, mój występ w finale to był najpewniej splot różnych okoliczności, choć niektórzy mówili: "Co tam, biegał tylko z chorągiewką na linii". Powiedziałem wtedy - i zostało to odebrane jako "klątwa Listkiewicza" - że jeżeli jakikolwiek Polak, w jakiejkolwiek roli wystąpi w finale mistrzostw świata, to stawiam mu wielką kolację. Cały czas czekam... Zresztą, z półfinałem jest związana jeszcze jedna anegdota. Michel Vautrot, który sędziował wtedy jako główny, przedłużył połowę dogrywki do 23 minut! Mieliśmy szczęście, że nic ważnego się nie wydarzyło. Gdyby padła bramka, albo była czerwona kartka, byłby duży problem. Potem, jak go spotykałem, to brałem ze sobą stary zegarek marki Błonie, który miałem w domu i przypominałem bez przerwy: "Michel, ten przynajmniej chodzi..." Atmosfera w decydujących spotkaniach była napięta. Pojawiały się groźby? - W półfinale nie było aż tak źle. Pamiętam, że Franco Baresi krzyczał tylko przy zejściu z boiska, że to skandal, ale na tym się skończyło. Natomiast po finale rzeczywiście Argentyńczycy bardzo się pieklili. Tym bardziej, że to jedyny finał w historii, gdy dwóch zawodników jednej drużyny zostało wyrzuconych z boiska, Dezotti i Monzon. - Było rzeczywiście gorąco. Sędziował Meksykanin Codesal, więc tym bardziej nie było między nimi żadnych przeszkód językowych. Po spotkaniu siedzieliśmy długo w szatni - a na nieszczęście znajdowała się tuż obok szatni argentyńskiej - i nie można było wyjść. Grozili Codesalowi, że go mafia dopadnie. Przyjemnie nie było. Po latach, na mundialu w RPA, spotkaliśmy się z Diego Maradoną. Przed jednym z meczów poszedłem do niego i pokazałem mu zdjęcie z tamtego finału, na którym razem byliśmy. Pan jeszcze z charakterystycznymi wąsami... - ...tak. I mówię do niego: "Poznajesz, Diego?". Zaczął kręcić nosem: "Ale to mi się nie podoba, że ja jestem o 50 kilo starszy, a ty tylko o pięć". Pośmialiśmy się. W szatni sędziowskiej, z Codesalem, też było wesoło? To prawda, że uczył was tańczyć? - Pewnie, bo puszczał nam latynoską muzykę, tak dosyć głośno i trzeba było podrygiwać. Drugi liniowy, z Kolumbii, też miał to w genach, więc tylko ja musiałem się przestawić. Pytałem: "Edgardo, a trochę ciszej nie można?" "Nie, właśnie tak ma być, żebyście weszli na najwyższe obroty!". Rozmawiał Remigiusz Półtorak Tajemnice mundialu - zobacz wszystkie opowieści o niezwykłej historii mistrzostw świata