Napięcie rosło już od dłuższego czasu, było doskonale wyczuwalne na ulicach Montevideo, ale tak naprawdę spór, który doprowadził nie tylko do wyłonienia pierwszego mistrza świata, ale też do drastycznego pogorszenia stosunków między finalistami, Urugwajem i sąsiednią Argentyną, zaczął się od piłki. Dosłownie. A mówiąc bardziej dokładnie - od dwóch piłek, bo każdy chciał grać swoją. Sygnał do ataku, a być może również do wywarcia presji psychologicznej dał argentyński dziennik "La Prensa", przekonując kilka dni przed finałem, że do rozgrywania spotkania została wybrana piłka z tego kraju. "Sprawdzano różne propozycje i jednogłośnie wybrano tę wyprodukowaną w Argentynie", donosiła gazeta, dodając w innym tekście, dwa dni później: "Komitet wykonawczy mundialu dopuścił do gry piłki argentyńskie, ale interwencja urugwajskiego ministra spowodowała, że mogłyby być używane również te z kraju gospodarza. Mieli o tym zdecydować sędzia wraz z kapitanami poszczególnych drużyn". Różnica? Niewielka. Piłki urugwajskie były tylko nieznacznie większe. Prowokacji nie unikał też dziennik "La Cancha", z zachodniej strony La Platy, dolewając oliwy do ognia: "W Montevideo, na pierwszych mistrzostwach świata, mecze są rozgrywane piłką argentyńską". Temperatura więc rosła, a gospodarze też nie chcieli odpuścić, co w konsekwencji doprowadziło do sytuacji kuriozalnej. Według różnych przekazów, belgijski sędzia Jean Langenus, który również nadawał korespondencje dla niemieckiego "Kickera", zdecydował, że każda z połów będzie rozgrywana... inną futbolówką. Pierwsza - argentyńską, druga - urugwajską. Już się pewnie nigdy nie dowiemy, jakie to mogło mieć znaczenie - według innych informacji, kapitan gospodarzy Nasazzi tak podbudował kolegów w przerwie, że ci wyszli niesamowicie naładowani energią - faktem pozostaje, że efekt jest jednoznaczny. Goście prowadzili po 45 minutach 2-1, by ostatecznie przegrać 2-4! I wtedy dopiero się zaczęło. Według legendy lokalny dziennik "El Dia" włączył syrenę, ogłaszając wszem i wobec ważne wydarzenie. Całe Montevideo dowiedziało w ten sposób o zwycięstwie. Po drugiej stronie La Platy nastroje były zgoła odmienne. Tłum - czyli ci wszyscy, którzy nie udali się do Urugwaju (ponad 20 tysięcy Argentyńczyków, dziewięcioma parowcami i wieloma małymi barkami, mimo że dostali tylko ok. 8 tysięcy miejsc) - wykrzyczał swoje niezadowolenie przed "wrogą" ambasadą. Stosunki dyplomatyczne zostały zerwane. Nagle nieważne stały się gesty Carlosa Gardela, największego artysty tamtych lat, nie tylko w Ameryce Południowej, który tuż przed finałem odwiedził i jednych, i drugich, dając koncerty przed każdą z ekip. Nienawiść między dwiema najlepszymi drużynami na świecie, ale też najczęstszymi przeciwnikami w tamtym czasie osiągnęła apogeum. Co więcej, sędzia Langenus musiał mieć ochronę, żeby spokojnie zejść z boiska po finale. Jeśli do tego dodamy bardzo nerwową atmosferę w argentyńskiej ekipie, łącznie z pogróżkami pozbawienia życia (!), okaże się, że napięcie związane z tym pierwszym mundialem było ogromne. Bramkarz Botasso narzekał, że napastnik rywali, jednoręki Castro, grał wyjątkowo brutalnie. Jednak największym symbolem tego napięcia stał się Luis Monti, który cztery lata później wystąpi w barwach włoskich jako jeden z "oriundi", czyli - jak powiedzielibyśmy dzisiaj - "farbowanych lisów". Argentyńczyk skarżył się, że nie mógł spać w nocy poprzedzającej finał, bo dostawał wiele pogróżek, za którymi kryła się rzekomo... mafia włoska. W jakim celu? Pomocnik San Lorenzo miał stać się po porażce jednym z kozłów ofiarnych, by łatwiej było go ściągnąć do Włoch. Faktem jest, że Monti rzeczywiście przyznawał potem, iż rodacy uznawali go za winnego, a on sam przeniósł się do Juventusu Turyn. W Urugwaju powiedzą co innego, ale początki mundialu na pewno nie były łatwe. Remigiusz Półtorak