Z mundialu w 1958 roku nic oczywiście nie przebije narodzin króla Pelego oraz znakomitej skuteczności "Justo" Fontaine'a. Ich miejsce w dziejach jest już po wsze czasy. Ale w Szwecji zdarzyło się jeszcze coś bardzo oryginalnego, co być może nigdy już się nie powtórzy. Na mistrzostwa pojechały jedyny raz wszystkie cztery ekipy brytyjskie. Paradoks polega na tym, że jeszcze nie tak dawno, do pierwszego mundialu po wojnie w 1950 roku, Anglicy ostentacyjnie odmawiali udziału w światowym czempionacie, uznając, że i tak są najlepsi na świecie. Takie podejście nie uchroniło ich od klęski z Amerykanami i z Hiszpanami, zmuszając do szybkiego powrotu do domu. Mit o wyższości Brytyjczyków upadł ostatecznie w spotkaniu z Węgrami na Wembley (1953, 3-6), w którym wyszło na jaw, jak bardzo Europa odjechała dumnym synom Albionu. Tym bardziej zaskakujący był niedługo później awans na mistrzostwa do Szwecji pełnego kompletu - nie tylko Anglików, ale też Szkotów, północnych Irlandczyków i na końcu jeszcze Walijczyków. Jak do tego doszło? W wyjątkowych okolicznościach. Zupełnie nieoczekiwanie znowu dała o sobie znać polityka, ale też... ślepy los. Zanim jednak do tego doszło, zespoły brytyjskie były po wojnie... trochę uprzywilejowane. W eliminacjach spotykały się w jednej grupie - obowiązywało bowiem kryterium geograficzne - z której dwie drużyny zapewniały sobie bezpośrednią kwalifikację. W taki sposób miejsce na mundialach '50 i '54 zapewnili sobie Anglicy i Szkoci, choć w tym pierwszym przypadku Szkocja zrezygnowała, bo... nie czuła się godna występu na mistrzostwach po zajęciu "tylko" drugiego miejsca w grupie. Przed mundialem'58 kryterium geograficzne zostało zniesione, co oznaczało w praktyce zagrożenie (w najgorszym wypadku), iż nikt z Wysp nie pojedzie do Szwecji, albo szansę, iż uda się to wszystkim. I tak się rzeczywiście stało. Anglicy wygrali dość łatwo swoją grupę z Irlandią i Danią, Szkoci okazali się lepsi od Hiszpanów, a Irlandczycy z Północy - nieoczekiwanie mimo fatalnego początku - zostawili w tyle Włochów i Portugalczyków. Do tego doszedł bardzo specyficzny przypadek Walii, która zajęła w grupie drugie miejsce, za Czechosłowacją, bez prawa awansu. Zaskakujące rzeczy działy się jednak w strefie azjatyckiej. Napięcie polityczne było tak duże, iż z gry przeciwko Izraelowi (pamiętajmy, było to niespełna 10 lat po ustanowieniu państwa żydowskiego, którego wiele krajów nie uznawało) kolejno rezygnowali Turcy, Indonezyjczycy, wreszcie afrykański Sudan. W takich warunkach Izrael powinien jechać na mundial, ale wtedy przypomniano sobie o istotnym punkcie regulaminu, że bez eliminacji może awansować jedynie gospodarz i poprzedni mistrz. Odbyła się więc dogrywka, w której przeciwnikiem Izraelczyków miała być jedna z ekip z drugiego miejsca w jednej z grup europejskich. Ślepy los wskazał na Walię, która w dwumeczu dość łatwo sobie poradziła (dwa razy po 2-0). Ale to nie koniec niecodziennych zdarzeń. Kolejny paradoks polega na tym, że już na szwedzkich boiskach do ćwierćfinałów awansowały teoretycznie słabsze zespoły brytyjskie (Walia i Irlandia Płn.), mimo że w swoich grupach zajęły trzecie lokaty, a nie np. Anglicy, którzy byli drudzy. W każdym przypadku zdecydował tzw. baraż play-off między drugim a trzecim zespołem z taką samą liczbą punktów. Stosunek bramek nie był wtedy brany pod uwagę. Na końcu wrócili więc Brytyjczycy do domu w dość ponurych nastrojach, choć od razu osłodził je sobie Billy Wright, kapitan Anglików i pierwszy gracz w historii, który wystąpił 100 razy w narodowej reprezentacji. Jego ślub z gwiazdą muzyki Joy Beverley ze znanego trio Beverley Sisters wywołał niemałe poruszenie, nawet jeśli do późniejszej popularności Davida Beckhama trochę mu brakowało... Remigiusz Półtorak