Maracanazo! Słowo, które na lata stało się synonimem brazylijskiej tragedii. Najkrótsze określenie, w jaki sposób nadzieje całego narodu mogą nagle pęknąć jak bańka mydlana. Maracanazo to jedno z najbardziej dramatycznych wydarzeń w dziejach mundialu, gdy Brazylijczycy na swoim słynnym stadionie w Rio de Janeiro sensacyjnie przegrali z Urugwajem (1-2), tracąc niemal pewne mistrzostwo świata. Alcides Ghiggia, strzelec decydującego gola dla gości mówił wiele lat później, że tylko trzech ludzi w historii zdołało uciszyć Maracanę jednym gestem. "Papież Jan Paweł II, Frank Sinatra i ja". Dzisiaj ma za to swoją gwiazdę, obok której przechodzą codziennie tysiące Urugwajczyków - niemal w samym centrum starego Montevideo, tuż za Plaza Independencia, na deptaku Sarandi prowadzącym do morza. W towarzystwie takich gigantów jak Nelson Mandela. To oznacza, że jednym sprytnym zagraniem, gdy na niewiele ponad 10 minut przed końcem uciekł obrońcy Bigode i kompletnie zaskoczył bramkarza Barbosę strzałem w "krótki" róg - a nie podaniem do środka, jak przy wcześniejszej bramce Schiaffino - stał się już na zawsze bohaterem niewielkiego narodu. A przecież miało to wyglądać zupełnie inaczej. Mundial w 1950 roku, jedyny raz w historii, był rozgrywany według oryginalnej formuły, gdy najlepsze cztery zespoły nie grały półfinałów i finału, ale systemem każdy z każdym. Przypadek sprawił, że w ostatnim spotkaniu turnieju spotkały się dwie drużyny mające jeszcze szanse na tytuł, choć Brazylijczycy nieporównanie większe. Ze Szwecją i z Hiszpanią rozprawili się wcześniej nadzwyczaj łatwo (6-1 i 7-1), podczas gdy Urugwajczycy zanotowali tylko jedno zwycięstwo i to wymęczone 3-2 ze Szwedami (na kwadrans przed końcem przegrywali jeszcze 1-2) oraz remis 2-2 z Hiszpanami. Czyli Brazylia nie musiała nawet wygrywać, żeby zostać mistrzem. Wszystko było przygotowane, aby hucznie świętować pierwszy wielki triumf. Dosłownie wszystko. Gazety z krzyczącym tytułem "Brasil, campeao" były już wydrukowane, a dla zawodników zostały przygotowane zegarki ze specjalnie wygrawerowanym napisem "Dla mistrzów świata". Nikt z ponad 200 000 widzów (znacznie więcej niż oficjalna liczba miejsc!) nie mógł nawet przypuszczać, że święto zamieni się w pogrzeb i wieloletnią traumę. Duża w tym zasługa, oprócz strzelców goli, kapitana Obdulio Vareli, który jeszcze w szatni tchnął wiarę w kolegów. "Tam na górze, na trybunach, jest ich 200 tysięcy, ale na boisku tylko jedenastu. To będzie pojedynek jedenastu na jedenastu!" - mówił do kolegów. Według różnych przekazów znaczenie mogła mieć też inna scena z Varelą w roli głównej. Gdy Brazylijczycy wyszli na prowadzenie po uderzeniu Friacy, kapitan gości wdał się w dyskusję z sędzią liniowym, twierdząc jakoby, że gol nie powinien zostać uznany, choć nikt nie widział żadnych nieprawidłowości. Jak miał w tym cel? Chciał stawić czoło tłumowi, pokazać, że jest w stanie psychologicznie nad nim zapanować? Jeśli tak, inscenizacja się udała, bo nad krótkotrwałą euforią wzięło górę oburzenie. A potem niedowierzanie, gdy Urugwajczycy przejęli inicjatywę i wyrównali. Wtedy też doszło do kolejnej niezwykłej sytuacji. Przy stanie 1-1 prezydent FIFA Jules Rimet opuścił trybunę główną i kierował się długimi korytarzami w kierunku murawy. Kiedy dotarł do tunelu, usłyszał jedynie ciszę, w której pogrążyła się Maracana po golu Ghiggii. Po końcowym gwizdku zapanował taki chaos, że zamiast uroczystej ceremonii wręczenia Pucharu dla Brazylii Francuz w popłochu szukał kapitana Urugwajczyków, by przekazać mu trofeum. Udało mu się po kilku minutach, bez żadnego protokołu. Varela stał w niewielkiej grupie wspólnie z działaczami. "Znalazłem się nagle sam pośród tłumu, popychany ze wszystkich stron, z pucharem pod ręką. Nie wiedziałem co robić. Udało mi się w końcu zobaczyć urugwajskiego kapitana i wręczyć mu puchar, jakby w ukryciu, bez żadnego słowa. Uścisnąłem mu tylko dłoń" - pisał Rimet we wspomnieniach. Paulo Perdigao w książce "Anatomia porażki" tak z kolei widział tamten dzień: "Żaden inny gol w historii Brazylii nie przekroczył statusu rzeczywistości sportowej i żaden inny nie przekształcił się w historyczny moment w życiu narodu". Po takiej klęsce Brazylia nie mogła się długo otrząsnąć, ale trzeba było też znaleźć winnych. Legenda głosi, że trener Flavio Costa opuścił Maracanę dopiero dwa dni po spotkaniu, na dodatek przebrany za kobietę... Tak się bał, że zostanie zlinczowany przez kibiców. Największym kozłem ofiarnym, i to na zawsze, stał się jednak ciemnoskóry bramkarz Moacir Barbosa, którego przez lata wytykano nawet na ulicy i pokazywano dzieciom jako człowieka, przynoszącego nieszczęście. Gdy w 1993 roku, 43 lata po meczu (!) Barbosa chciał odwiedzić piłkarzy "Canarinhos" na zgrupowaniu, nie został wpuszczony. To wtedy pojawiły się też jego słynne słowa: "Najwyższa kara w Brazylii to 30 lat, a ja już cierpię znacznie dłużej za zbrodnię, której nie popełniłem". Zmarł w zapomnieniu. Kiedy już wszyscy myśleli, że tamten rozdział jest całkowicie zamknięty, życie dopisało do Maracanazo jeszcze jeden niesamowity scenariusz. Ghiggia - który przy okazji został pierwszym piłkarzem w historii mistrzostw świata strzelającym gola w każdym spotkaniu, a kilka lat później wyemigrował do Włoch, gdzie w 1958 roku zagrał w eliminacjach mundialu w barwach... Italii - zmarł jako ostatni z uczestników tamtego niezapomnianego spotkania. 16 lipca 2015 roku, dokładnie 65 lat po Maracanazo. Co do dnia. Remigiusz Półtorak