To były zupełnie inne czasy, zawodowstwo raczkowało, choć tylko w wybranych krajach, a gwiazdy w dzisiejszym znaczeniu dopiero się rodziły. Ale już w pierwszym mundialu, w 1930 roku w Urugwaju wystąpili zawodnicy, którzy zasługują na wzmiankę. Był też jeden antybohater. Być może nawet najczarniejsza postać w historii mistrzostw świata. Zacznijmy jednak od bohaterów bardziej pozytywnych. Lucien Laurent, pracownik Peugeota mierzący zaledwie 162 cm wzrostu, dlatego nazywany "P'tit Lulu", już na zawsze zostanie w kronikach jako strzelec pierwszego gola. Gwoli ścisłości, prawą nogą. To nie było jeszcze na Estadio Centenario - głównej arenie mundialu, bo obiekt miał zostać ukończony dopiero za kilka dni - ale na boisku Penarolu, Pocitos. Francja grała z Meksykiem. Świadectwo jest na tyle unikalne, a jednocześnie szczegółowe, że najlepiej oddać głos samemu strzelcowi. Tym bardziej, że nie zachował się żaden film z tego wydarzenia. Mówi też wiele o warunkach, w jakich odbywał się inauguracyjny mecz. Pierwszy mecz przy lekko padającym śniegu "Była 19. minuta, gdy Thepot, nasz bramkarz przejął piłkę. Wykonał długie podanie do Chantrela, który zauważył Liberatiego na skrzydle. Ten popędził do przodu i zacentrował do mnie, lekko do tyłu. Nie zastanawiałem się długo, uderzyłem z woleja, prawą nogą. Piłka wylądowała w okienku! Ostatecznie wygraliśmy 4-1. A wszystko to przy lekko padającym śniegu, bo w Urugwaju była wtedy zima!" - wspominał później Laurent, a mógł wspominać długo, bo przeżył wszystkich uczestników tamtego meczu. Zmarł w 2005 roku, w wieku 98 lat. Miał szczęście, bo jego szefowie z Peugeota, głównego sponsora Sochaux, gdzie grał (podobnie jak jego brat Jean, też uczestnik mundialu) pozwolili im wyjechać na tak długo, aż kilka tygodni. Dwaj koledzy z francuskiej kadry byli w zupełnie innej sytuacji, bo pracowali na mistrzostwach... na dwa etaty, choć nie ma żadnego śladu, aby się skarżyli. Ponieważ na statku Conte Verde nie popłynął do Urugwaju żaden dziennikarz (jedynie fotoreporterzy), a Henri Desgranges, szef gazety "L'Auto", poprzedniczki "L'Equipe", ocenił wyprawę jako "zbyt drogą w zamian za nieznaczący wzrost sprzedaży", korespondencje przesyłali... dwaj piłkarze. Augustin Chantrel, który pracował na co dzień na uniwersytecie i Marcel Pinel, odbywający w tym czasie służbę wojskową i mający pozwolenie jako "specjalny wysłannik francuskiego konsula do Urugwaju". Co ciekawe, relacje lądowały zwykle na dole strony z inicjałem C. lub P., ewentualnie P.C., gdy pisali na cztery ręce. Dziennik wspaniałomyślnie zwracał im koszty przesyłu korespondencji przez ocean. W dwóch najlepszych ekipach turnieju, Urugwaju i Argentynie, też nie brakowało wyjątkowych postaci. Hector Castro strzelił wprawdzie tylko dwa gole, ale za to jakie! Pierwszego na kultowym obiekcie Centenario i ostatniego w finale, na 4-2, pieczętując tytuł mistrzowski. Ale jeszcze bardziej przeszedł do historii z innego powodu - jako "El Manco" ("Jednoręki"), po tym jak w młodości stracił w wypadku prawą rękę. I normalnie grał. Kapitan, który torturował jeńców Najlepszym zawodnikiem "Urusów" był wtedy Jose Leandro Andrade zwany "czarnym cudem", pierwszy czarnoskóry zawodnik będący gwiazdą światowego futbolu, który - co ciekawe - urodził się w tym samym mieście co wiele lat później Cavani i Suarez, w Salto. Poza boiskiem, nie stronił od życia nocnego, podczas pobytu w Paryżu tańczył nawet tango z Josephine Baker. Koniec był znacznie gorszy. Pogrążony w alkoholu, zmarł w zapomnieniu. Kapitan Argentyńczyków, Manuel "Nolo" Ferreira miał z kolei inne priorytety oprócz futbolu. Legenda głosi, że nie tylko przybył na zgrupowanie jako ostatni, ale też nie zagrał z Meksykiem w fazie grupowej, bo wyjechał zdawać egzamin na uniwersytecie w Buenos Aires. Potem został pisarzem i komentatorem radiowym na innych mundialach. Dziś ma nawet swoją ulicę w argentyńskiej stolicy. Na tym tle kariera kapitana Francuzów Alexandre'a Villaplane'a (taka pisownia się utrwaliła, choć prawidłowo powinno być Alexandre Villaplana) wygląda tragicznie. Dosłownie. Uważany za niezwykle utalentowanego piłkarza, już wtedy miał dwuznaczne kontakty z ciemniejszą stroną życia. Lubił łatwy pieniądz, chętnie obstawiał zakłady. Także konne. Coraz bardziej wnikał w zorganizowaną przestępczość. Wielokrotne kary finansowe za opuszczone treningi, gdy jeszcze grał do 1935 roku, albo nawet pół roku więzienia za ustawianie wyścigów konnych (1934) to jedynie przygrywka do późniejszych problemów. Gdy nadszedł czas wojennej kolaboracji, Villaplane poczuł się jako ryba w wodzie. Stał się szmalcownikiem i wydawał żydów na zawołanie, przystępując jednocześnie do francuskiego Gestapo (Carlingue z ulicy Lauriston), dowodzonej przez innego kolaboranta - Henri'ego Chamberlina, pseudonim Lafont. Najgorsze miało jednak dopiero nadejść. Pierwszy francuski kapitan na mundialu przyjął niemieckie obywatelstwo, został SS-Untersturmfuhrerem, torturował jeńców. Najbardziej zapamiętano masakrę w Mussidan, w czerwcu 1944 roku, gdy zginęło, według różnych wersji, od 45 do 52 osób. Z przekazów wynika, że za śmierć około dziesięciu z nich odpowiadał osobiście Villaplane, którego kara dosięgła wreszcie 3,5 miesiąca później. Skazany na śmierć za morderstwa i inne akty barbarzyńskie, zdradę i współpracę z wrogiem został stracony w podparyskim forcie Montrouge 26 grudnia 1944. Przy Villaplane'ie nawet wybryki innego francuskiego kapitana, który okrył się złą sławą, Patrice'a Evry podczas karygodnego mundialu w RPA nie mają absolutnie żadnej konkurencji. Remigiusz Półtorak Tajemnice mundialu - zobacz wszystkie opowieści o niezwykłej historii mistrzostw