Parafrazując Churchilla, można powiedzieć, że jeszcze nigdy w historii mundialu los tak wielu nie zależał od jednego strzału i to z rzutu karnego. Gdy Asamoah Gyan podchodził do jedenastki w ostatniej minucie dogrywki ćwierćfinałowego meczu Ghana - Urugwaj na mistrzostwach świata w RPA w 2010 roku, cały kontynent wstrzymał oddech. To mógł być pierwszy, historyczny awans drużyny z Czarnego Lądu do najlepszej czwórki na świecie. Były wprawdzie chwytające za serce przypadki "Nieposkromionych Lwów" z Kamerunu (1982, 1990), była przygoda Senegalczyków w 2002 roku, ale to Ghanie brakowało najmniej. Jeden karny... W ostatniej akcji meczu... To były w ogóle dziwne mistrzostwa dla afrykańskich drużyn. Pierwsze na "własnej" ziemi, więc oczekiwania też wzrosły niepomiernie. Ale wyniki na boisku wcale nie potwierdzały dość powszechnie zakorzenionego przeświadczenia, powracającego od lat 80. z uporem maniaka, że drużyny z Czarnego Lądu - jakiekolwiek - wreszcie muszą przełamać impas i dosiąść się do stołu razem z największymi. Jednak z sześciu reprezentantów Afryki, jedynie Ghana potrafiła przejść suchą nogą przez fazę grupową. Co więcej, Kamerun, Nigeria i Algieria pożegnali się z turniejem na mało chwalebnym czwartym miejscu w grupie, bez zwycięstwa, Wybrzeże Kości Słoniowej i RPA - na trzecim. Tylko Ghana spełniła oczekiwania, by potem, w 1/8 finału, odprawić jeszcze Amerykanów po pasjonującej dogrywce (2-1). Decydującego gola strzelił Asamoah Gyan. Napastnik Rennes był wówczas najpopularniejszym piłkarzem na całym kontynencie. Człowiekiem, który wlał nową nadzieję nie tylko w kibiców. Idolem. Tym bardziej, że strzelał już gole na mundialu w Niemczech cztery lata wcześniej; że po drodze zadziwiał swoją grą w Udinese, Modenie i Rennes; że wrócił na boisko po poważnej kontuzji. Wtedy na drodze Afrykańczyków pojawił się Urugwaj, mały kraj z wielką piłkarską historią. Dwukrotny mistrz świata, który jednak od czterdziestu lat nie potrafił nawiązać do wspaniałej tradycji i awansować do najlepszej czwórki na mundialu. Innymi słowy, drużyna do przejścia, co pokazał przebieg meczu. Na gola Muntariego, jeszcze w pierwszej połowie, odpowiedział po przerwie Diego Forlan. 1-1 i dogrywka, ale widać było, że Ghańczycy są silniejsi, zachowali więcej energii; że mogli rozstrzygnąć losy meczu jeszcze przed serią karnych. I wtedy nadeszła 120. minuta, a nawet trochę więcej. Było dokładnie 21 sekund po czasie, gdy Luis Suarez w ekwilibrystyczny sposób odbił ręką z linii bramkowej mocny strzał głową Dominika Adiyiaha. Karny i czerwona kartka dla Urugwajczyka, który zachował się niemal dokładnie tak samo jak - nie przymierzając - Mario Kempes w spotkaniu z Polakami na argentyńskim mundialu w 1978 roku. - Warto było wylecieć z boiska za coś takiego. Moje zagranie było najlepszą... bramkarską paradą na tym mundialu - żartował potem Suarez. Napięcie wzrosło do granic możliwości. Jeden celny strzał, z 11 metrów, dzielił drużynę z Afryki od upragnionego awansu do półfinału. Gyan, który dotychczas nie zawodził, nie celebrował przygotowań do arcyważnego strzału, ustawił dość szybko piłkę, wziął krótki rozbieg, od razu mogło się wydawać, że trochę za krótki, i huknął z całej siły. Komentujący to spotkanie Dariusz Szpakowski już nawet krzyknął "Goooool", gdy za ułamek sekundy musiał prostować, że jednak poprzeczka. Marzenia całego kontynentu w jednej chwili uleciały w powietrze. Tak jak piłka, która odbiła się od poprzeczki. Gyan nie wyglądał na człowieka, któremu nagle świat osunął się spod nóg, nie padł na kolana i nie rozpaczał. Ale widać było, że jest oszołomiony. "Mogłem napisać historię, ale tego nie zrobiłem", przyznał potem w wywiadzie dla "L'Equipe". O tym, że feralny strzał go nie załamał, świadczy jeszcze jedno dość niespotykane zdarzenie. Gdy kilka minut później rozpoczęła się seria jedenastek, jako pierwszy z zespołu Ghany podszedł... Asamoah. I tym razem bez problemu pokonał Muslerę. Cóż z tego, kiedy dwaj inni koledzy zawiedli. Ghana była tak blisko raju, ale to Urugwaj się tam dostał. Zamiast Gyana, bohaterem został Sebastian Abreu, największy piłkarski obieżyświat na świecie. Gdy wykonywał decydujący dla Urugwaju, piąty rzut karny, miał już w życiorysie dwadzieścia klubów. Dzisiaj, po ośmiu latach - mimo że karierę seniorską zaczynał w 1996 roku - licznik dobił już do trzydziestego (!) klubu. A żeby było ciekawiej, tamtą kluczową jedenastkę strzelił w stylu Panenki, lekkim podcięciem, z zimną krwią, choć od dawna nosi przydomek "El Loco", "Szalony". Na koszulce miał numer 13. - Kiedy wyznaczałem strzelców, Abreu poprosił mnie, aby mógł strzelać ostatni. Już wtedy podejrzewałem, że szykuje coś specjalnego - mówił trener Oscar Tabarez. Nie mylił się. Na pocieszenie, dzień później, tuż przed wylotem z Afryki południowej drużynę Ghany przyjął jeszcze Nelson Mandela. Nikt nie był jednak zadowolony. Członkowie ekipy woleliby, żeby do takiego spotkania doszło co najmniej kilka dni później. Szczególnie Asamoah Gyan. Po latach Ghańczyk przyznał, że podczas kariery chętnie korzystał z pomocy szamanów, znanych w Afryce jako marabouts, a w Ghanie jeszcze bardziej dokładnie - jako mallams. Tylko dlaczego tamtego feralnego dnia, 2 lipca 2010 roku, żaden z nich nie przekazał mu wystarczającej siły duchowej? To już pozostanie tajemnicą mundialu. Remigiusz Półtorak Tajemnice mundialu - zobacz wszystkie opowieści o niezwykłej historii mistrzostw świata