Aby zrozumieć, jaka była atmosfera na pierwszych mundialach organizowanych w Europie w latach trzydziestych, wystarczy tak naprawdę jedno zdanie. Gdy rozeszła się wieść, że Benito Mussolini, przywódca faszystowskich Włoch, przekazał swoim piłkarzom przed finałem w Paryżu w 1938 roku tragiczną alternatywę "Zwycięstwo albo śmierć", węgierski bramkarz wykazał się po przegranym meczu (2-4) wyjątkową przytomnością umysłu: "Puściłem cztery gole, to fakt, ale jedenastu osobom uratowałem życie". Niby z przymrużeniem oka, ale tak naprawdę śmiertelnie poważnie. Działo się to wszystko na długo przed tym, gdy legendarny menedżer Liverpoolu Bob Paisley wypowiedział swoją słynną sentencję, że "Futbol to coś więcej niż sprawa życia i śmierci". Mussolini i jego przyboczni potraktowali ją, na długo zanim weszła do kanonu cytatów, wyjątkowo dosłownie. Dlatego na francuskim mundialu podopieczni wiernemu reżimowi Vittorio Pozzo wykonywali pozdrowienia faszystowskie przed meczami, a w ćwierćfinale przeciwko gospodarzom (3-1) prowokacyjnie wystąpili nawet w czarnych koszulkach. Ale jeszcze większa demonstracja siły nastąpiła cztery lata wcześniej, gdy Italia organizowała pierwszy mundial w Europie. Cel był jeden - Włosi nie mogli przegrać. Co ciekawe, zaczęło się już w eliminacjach, w których gospodarze również musieli wystąpić. Italia wygrała pierwszy mecz z Grekami 4-0, a na rewanż... nie pojechała. Dziennik "La Repubblica" przypominał w 1995 roku, że zdaniem Międzynarodowej Federacji Historyków i Statystyków Futbolu mecz został kupiony, a Grecy dostali w zamian równowartość ówczesnych 650 milionów lirów. Włoska federacja miała też nabyć dwupiętrowy pałac w Atenach i przekazać go potem Grekom, którzy ustanowili tam siedzibę swojego związku. Nie ma jednak jasności, czy wszystko było w tej samej cenie. To tylko potwierdza, że do victorii Italii został zaangażowany cały aparat państwowy/propagandowy, który bodaj najpełniejsze odzwierciedlenie znalazł na głównej arenie mistrzostw, a mówiąc dokładniej - w jej nazwie. Na stadionie ku czci partii faszystowskiej, zwanym w skrócie "Stadio del Partido" sędziowie bez skrępowania poddawali się naciskom władz i równie ochoczo jak zawodnicy wykonywali przed meczami pozdrowienia faszystowskie. Miało to swoje konsekwencje w konkretnych sytuacjach na boisku. Doniesienia o wpływie na obsadę sędziowską przed finałem nie są najpewniej przesadzone. Decydujący mecz toczył się pod kierunkiem Ivana Eklinda. Historycy przekonują, że dzień przed finałem był on na kolacji u Mussoliniego. Co ciekawe, Szwed prowadził też spotkanie półfinałowe (choć tym razem w Mediolanie). Włosi pokonali w nim 1-0 słynny austriacki "Wunderteam" z Matthiasem Sindelarem w składzie, mimo ogromnych kontrowersji, bo przy golu Guaity Giuseppe Meazza wyraźnie przeszkadzał bramkarzowi w interwencji. Jeszcze gorzej było w ćwierćfinale, gdy gospodarze nie mogli sobie poradzić z walecznymi Hiszpanami i stojącym w ich bramce legendarnym Ricardo Zamorą. Ponieważ mecz - jeden z najbardziej brutalnych w historii mistrzostw - zakończył się remisem (1-1), a nie było wówczas jeszcze serii rzutów karnych, aby wyłonić zwycięzcę, nazajutrz został powtórzony. Problem w tym, że rywale Włochów byli tak poobijani, że aż siedmiu z podstawowego składu w pierwszym spotkaniu, nie mogło wystąpić, w tym Zamora. Włochów zabrakło "tylko" czterech. Ten drugi mecz sędziował Rene Mercet, pochodzący ze Szwajcarii, który wyraźnie faworyzował gospodarzy. Dzięki temu podopieczni Vittorio Pozzo są do dzisiaj jedynymi w dziejach mundialu, którzy zagrali trzy wyczerpujące mecze w ciągu czterech dni (dwa z Hiszpanią, potem z Austrią) i znaleźli jeszcze siły, aby pokonać Czechosłowaków w finale! Cel nadrzędny uświęcał jednak wszystkie środki. Przedstawiciele reżimu w ogóle się z nim nie kryli. Generał Giorgio Vaccaro, szef rodzimej federacji i bliski współpracownik "Duce" tak to ujął w krótkich żołnierskich słowach: "Ostatecznym celem jest dla nas pokazanie światu, jak wygląda faszystowski ideał sportu". Warto przy okazji dodać, że Vaccaro był także bezpośrednio związany z drużyną Lazio (najpierw w latach 20., potem jeszcze w 60.), której część kibiców jest do dzisiaj znana z faszystowskich inklinacji. Tymczasem mundial w 1934 roku propagandowo (choć organizacyjnie również) udał się znakomicie. Także dlatego, że FIFA sama wywiesiła białą flagę. Benito Mussolini zdominował imprezę do tego stopnia, że zwycięzcom wręczył swój imponujący puchar, "Coppa del Duce", ponoć nawet sześć razy większy od "Złotej Nike". Jules Rimet, szef Międzynarodowej Federacji Piłkarskiej, przyznał potem wprost w swoich pamiętnikach: "Czasami miałem wrażenie, że to Mussolini był prezydentem FIFA". Lepiej nie mógł tego podsumować. Remigiusz Półtorak