Mimo wieloletniej rywalizacji w Ameryce Południowej, Argentyna i Brazylia, dwie legendarne drużyny, które w sumie wygrywały mundial siedmiokrotnie, spotkały się w mistrzostwach świata zaledwie cztery razy. W dwudziestu edycjach. Co by powiedzieć - mało. Różne to były pojedynki. Zwycięstwo Brazylii w Hanowerze w 1974 roku (2-1) oznaczało jej awans do czołowej "czwórki" i pożegnanie z turniejem dla Argentyńczyków. Remis w Rosario cztery lata później okazał się de facto zwycięstwem dla gospodarzy, bo później to oni awansowali do finału z Holandią. W 1982 roku dominacja "Canarinhos" nie podlegała żadnej dyskusji (3-1), nawet jeśli najładniejszego gola strzelił Tarantini. Tamto spotkanie w Barcelonie na starym Estadio Sarria przeszło do historii głównie z powodu czerwonej kartki dla sfrustrowanego Diego Maradony po brutalnym ataku na Batiście. Najdziwniejszy, ale przede wszystkim najbardziej kontrowersyjny był jednak mecz podczas mundialu we Włoszech w 1990 roku. Obydwie drużyny spotkały się w Turynie na starym stadionie delle Alpi już na początku fazy pucharowej, w 1/8 finału. Czyli inaczej niż w poprzednich pojedynkach, jeden mecz decydował o być albo nie być. Brazylia była faworytem, przeważała niemal przez całe spotkanie, a jednak szalę przeważyła jedna akcja Maradony (rewanż na '82?), który skupił uwagę aż czterech rywali, by zagrać idealnie piłkę do Caniggii. Długowłosy napastnik nie zmarnował sytuacji sam na sam z Taffarelem. Brazylijczykom zostało wówczas tylko dziesięć minut na wyrównanie. Za mało, więc faworyt musiał pożegnać się z turniejem. Wynik był oczywiście najważniejszy, Argentyna grała dalej i mogła kontynuować swój marsz po wicemistrzostwo świata, ale szybko wyszło na jaw, że jeszcze jedna kluczowa sytuacja mogła wpłynąć na przebieg meczu. A w zasadzie dwie sytuacje. Aby dobrze je zrozumieć, konieczny się jeszcze kontekst "atmosferyczny". 24 czerwca, godzina 17, w Turynie bardzo gorąco. Wiadomo więc było, że przy takim wysiłku zawodnikom będzie chciało się pić. Potajemne wskazówki od "Galindeza" Wszystko zaczęło się jeszcze do przerwy, gdy Ricardo Rocha zdecydowanie wszedł w nogi Troglio, a sędzia Vautrot nie wahał się, aby wyciągnąć żółtą kartkę dla Brazylijczyka. Scena, jakich niemało w każdym spotkaniu. Gdy jednak leżącym na murawie zawodnikiem z Argentyny zajmowali się dwaj ludzie ze sztabu, lekarz i masażysta, Miguel di Lorenzo, czyli popularny "Galindez", w tle działy się rzeczy co najmniej intrygujące, choć tak naprawdę widać je dopiero po latach, z odtworzenia i jeszcze na dodatek w zwolnionym tempie. Inaczej byłoby nie do wykrycia, że dzieje się coś nadzwyczajnego. Co się dokładnie stało? Najpierw charakterystyczny zielony bidon z napojem wziął Ricardo Giusti, zresztą "Galindez" sam mu go dał. Gdy jednak za parę chwil z drugiej strony masażysty zajmującego się faulowanym zawodnikiem podszedł Pedro Monzon i sam wyjął z pojemnika inny zielony bidon, a nawet zdążył trochę się napić, reakcja była natychmiastowa. Dopiero długo po fakcie specjaliści odczytali z ruchu warg, że "Galindez" odradzał zawodnikowi picie tego napoju. Na zwolnionym filmie widać, jak Monzon... wypluwa to, co ma w ustach i bierze inną butelkę z wodą. Przeźroczystą. Na innym obrazie tej samej sytuacji, tym razem z góry, widoczne jest jeszcze coś innego. Giusti przekazuje "pierwszy" zielony bidon Brazylijczykowi Branco, który moczy twarz, a później pije jego zawartość. Oczywiście - nic się nie domyślając. Kolejny akt tej samej sceny rozegrał się kilka minut później, po faulu na Maradonie w innej części boiska. Znowu widać jak Jorge Burruchaga bierze zielony bidon, ale po uwadze masażysty wkłada go z powrotem do pojemnika. Czy to oznacza, że Argentyńczycy przygotowali specjalny napój dla swoich rywali i gdy nadarzyła się okazja, wcisnęli go Branco, lewemu obrońcy, znakomicie strzelającemu z daleka i z rzutów wolnych? Rąbka tajemnicy uchylili dopiero po kilkunastu latach Maradona i Jose Basualdo, inny zawodnik tamtej ekipy "Albicelestes". "Nigdy nie czułem się tak źle na boisku. Zdominowali nas całkowicie, nie mogliśmy przekroczyć linii środkowej. Tylko Branco był w gorszej dyspozycji. Mówił do mnie: Diego, to wasza wina. Domyślał się", twierdził Maradona w 2005 roku w jednym ze swoich programów, które prowadził w Argentynie. Don Julio żartuje z Maradony Jak tłumaczył, ktoś dosypał do wody środek nasenny. "To pewna historia", przyznawał z kolei Basualdo, choć "Galindez" przyjął swoją linię obrony: "Gdyby cokolwiek tam było, Branco nie dokończyłby meczu". Nieoczekiwane wyznania zawodników zaczął też szybko kontestować ówczesny szef argentyńskiej federacji, wpływowy Julio Grondona, dzisiaj już nie żyjący. "Nie wiadomo, w jakim stanie był Diego jak to mówił. Chyba w niezbyt dobrym", próbował ironizować. Specjalnego śledztwa domagał się brazylijski selekcjoner Sebastiao Lazaroni, ale sprawa nigdy nie wyszła poza te domniemania. Dlaczego? Wyjaśnił to brazylijski lekarz Eduardo de Rose ze Światowej Agencji Antydopingowej. "Jedynym sposobem, aby sprawdzić, co się wtedy stało, byłaby analiza próbki moczu Branco. Ale on nie został wylosowany do kontroli antydopingowej...". I kurtyna zapadła. Zostały tylko słowa skruszonych piłkarzy - paradoksalnie, także Maradony, raczej mało znanego od tej strony - którzy po latach nie mieli żadnego interesu, aby przyznawać się do winy, a jednak to zrobili. Wystarczająco, żeby uwierzyć. Remigiusz Półtorak Tajemnice mundialu - zobacz wszystkie opowieści o pasjonującej historii mistrzostw świata