Czasami wystarczą dwie albo trzy migawki, żeby wszystko zrozumieć. Gdy trener Roberto Martinez zwracał się w meczu z Brazylią do swojego asystenta i uważnie słuchał, co Henry ma mu do powiedzenia, widać było jakie jest między nimi zaufanie. Delikatny ruch głową, forma ledwo zauważalnego przytaknięcia, mogła wskazywać tylko na jedno - pełną aprobatę. Jak wśród starych dobrych znajomych, którym wystarczy jedno słowo, by od razu pojęli o co chodzi. Czy w takich warunkach może dziwić, że Belgowie - trenowani przez najlepszego w historii francuskiego strzelca - są najbardziej bramkostrzelną ekipą na tym mundialu? 14 goli nie strzelił w Rosji poza nimi nikt i dzisiaj już widać, że będzie to bariera trudna do osiągnięcia. A przecież przed Lukaku, Hazardem, Mertensem albo innym De Bruyne jeszcze dwa mecze. Pytanie, jak bardzo ten dorobek się jeszcze zwiększy jest oczywiście ważne - być może nawet kluczowe dla losów tytułu mistrzowskiego - ale równie ciekawe jest coś innego. Dlaczego Henry znalazł się po przeciwnej stronie barykady - i to w półfinale mundialu - choć przed dwiema dekadami jako niespełna 21-letni młokos wspólnie z Deschampem podnosił Puchar Świata, a potem zapisał się w historii francuskiej piłki, zajmując w niejednym poważnym rankingu miejsce w piątce (!) graczy wszech czasów? Nie ma jednej odpowiedzi. To historia pełna zakrętów, zawiedzionych nadziei, braku wsparcia w trudnych momentach, ale też najzwyczajniej w świecie - braku propozycji wtedy, kiedy mogła ona wydawać się naturalna. Dlatego gdy pojawiła się oferta od Martineza, Henry nie wahał się ani chwili. Ku uciesze złotego belgijskiego pokolenia. Dzisiaj ta zraniona duma, której genezy należy niechybnie upatrywać w latach 2009-2010 - gdy Henry-piłkarz pożegnał się z rodzimą kadrą w mało chwalebny sposób - mierzy się jeszcze z sukcesami starszych kolegów ze złotej jedenastki'98. Deschamps notuje od sześciu lat ciągły progres z reprezentacją narodową, Zidane w trzy lata wygrał trzy Ligi Mistrzów. Możemy przypuszczać, że to tylko wzmacnia u byłego napastnika Arsenalu i Barcelony chęć odniesienia spektakularnego sukcesu, choćby z siedzenia w drugim rzędzie. Henry nigdy nie zachowywał się jak gwiazdor zamknięty we własnym świecie. Gdy w 2003 roku podczas Pucharu Konfederacji poprosiliśmy go o krótką rozmowę, przekonując, że przyjechaliśmy na turniej właśnie dla niego (w czym była odrobina prawdy), trochę się zdziwił, ale uwierzył. Stanął i pogadał. Potem towarzyszyliśmy mu jeszcze wiele razy. Gdy po mundialu'2006 brał rewanż na Włochach w kwalifikacjach do kolejnego Euro, gdy rok później w Trnavie przeciwko Słowakom wykonywał swój popisowy numer z idealnie podkręconą piłką, gdy wreszcie pomagał sobie ręką w słynnym meczu z Irlandią w 2009 roku w barażach do mundialu, umożliwiając Gallasowi wyrównanie i w konsekwencji wyjazd do RPA. To był początek końca. Henry mało przekonująco się wtedy tłumaczył, to prawda, ale był zaskoczony jak ogromna fala krytyki na niego spadła. A przede wszystkim zawiedziony, że nikt z federacji za nim nie stanął, nie dał wsparcia, nie odparł gwałtownych ataków. Drugi akt dramatu rozegrał się już na mundialu. Do dzisiaj nie za bardzo wiadomo, dlaczego Henry na niego pojechał, dlaczego on - bezsprzecznie najlepszy strzelec w historii francuskiej kadry (51 goli) - zgodził się na podrzędną rolę, gdy selekcjoner Domenech zakomunikował mu w Barcelonie przed mistrzostwami: "Zabiorę cię, ale tylko jako rezerwowego". Najgorsze, że zawodnik zrozumiał to dosłownie i efekt był fatalny. Gdy cała drużyna kompromitowała się, nie wychodząc na trening w imię solidarności z wyrzuconym Anelką, Henry siedział cicho - tłumacząc dziwacznie, że jego pozycja w drużynie się zmieniła - zamiast przemówić głosem rozsądku. Kto miał to zrobić, jeśli nie on, najbardziej doświadczony? Co więcej, miało wtedy dojść do kuriozalnej sceny. Mniej doświadczeni zawodnicy siedzący z przodu feralnego autobusu pisali smsy do znajdującego się w tyle Henry'ego, że trzeba przerwać ten żałosny strajk. Nie zareagował. Jakby tego było mało, po mundialu prezydent Sarkozy zaprosił go do Pałacu Elizejskiego. Tylko jego, tylnym wejściem, bez wpisu do oficjalnej agendy. Żeby zdał relację z wydarzeń w RPA? Teraz to już nie jest najważniejsze. Została symbolika - Henry opuszczał reprezentację małymi drzwiami, jakby w ukryciu. Nigdy nie doczekał się oficjalnego, godnego pożegnania, choć grał w piłkę jeszcze przez cztery lata. Jego wyjazd za ocean, do Nowego Jorku, do ligi MLS można było odebrać jako ucieczkę. Jeśli w Londynie, przed stadionem Emirates stanął jego pomnik, we Francji nie ma żadnego. Jeśli z czasem został znakomicie opłacanym ekspertem (ok. 5 mln euro rocznie!), to w brytyjskiej telewizji Sky Sports. Jak sam przyznawał, nigdy nie dostał żadnej propozycji z rodzimej federacji, nawet wtedy, gdy stanowisko trenera młodzieżówki było do obsadzenia. Został niedosyt. Być może Henry jeszcze kiedyś wróci do Francji, ale na razie ma inny cel - jak pogrążyć Deschampsa i innych rodaków. Pewnie znowu szepnie coś Martinezowi do ucha. Remigiusz Półtorak