O piłkarskiej reprezentacji Polski w XXI wieku można powiedzieć wiele, m.in. to, że na mundialach wszystko przebiega według doskonale znanego scenariusza – pierwszy mecz o punkty, drugi "o wszystko" i trzeci "o honor". Tak było w 2002 roku w Korei Południowej i Japonii (Polska grała w pierwszym z tych krajów), identycznie w 2006 w Niemczech, a teraz w Rosji. Przed mundialem w Azji oczekiwania były ogromne. Trener Jerzy Engel składał odważne deklaracje, które padały na podatny grunt głodnych sukcesu kibiców, czekających od 16 lat na mundialowe emocje z udziałem biało-czerwonych. Tymczasem skończyły się one już po dwóch meczach. Porażki 0:2 z Koreańczykami i 0:4 w deszczu z Portugalczykami oznaczały koniec szans na wyjście z grupy. Ostatnim rywalem byli Amerykanie. Selekcjoner wystawił wówczas częściowo rezerwowy skład, posłał na boisko – po raz pierwszy na mundialu - Radosława Majdana, Jacka Zielińskiego, Arkadiusza Głowackiego, Cezarego Kucharskiego i Macieja Murawskiego, a w końcówce Pawła Sibika. No i kibice przecierali oczy ze zdumienia. Już po pięciu minutach Polacy prowadzili 2:0. Ostatecznie skończyło się na 3:1, a Maciej Żurawski jeszcze nie wykorzystał rzutu karnego. Pierwszy wygrany mecz na MŚ od 1986 roku. Świetny występ, który nie zmienił jednak niekorzystnego ogólnie wrażenia. Trener Engel zapytany tuż po tym meczu, czy nie żałuje, że nie wystawił takiego składu już w poprzednich spotkaniach, przecząco pokręcił głową. I zdecydowanie bronił swoich wcześniejszych decyzji. Efektowny występ na koniec fazy grupowej nie uchronił ówczesnego selekcjonera przed pożegnaniem się z kadrą narodową. Identyczny los spotkał w 2006 roku Pawła Janasa. Jego drużyna też zachwyciła w eliminacjach, mając w drugiej linii i ataku m.in. Jacka Krzynówka, Kamila Kosowskiego, Tomasza Frankowskiego, Euzebiusza Smolarka czy Macieja Żurawskiego. Tyle tylko, że Frankowskiego selekcjoner na mundial nie zabrał, a już podczas samego turnieju jego zespół w niczym nie przypominał skutecznej drużyny z kwalifikacji (m.in. 8:0 z Azerbejdżanem w marcu 2005 roku). Kluczowe, podobnie jak na mundialu 2002, okazało się pierwsze spotkanie. Biało-czerwoni, którzy ponad pół roku wcześniej pokonali w towarzyskim meczu na neutralnym terenie w Barcelonie Ekwador 3:0, w czerwcu w Gelsenkirchen mieli z tym rywalem niewiele do powiedzenia. Ku zaskoczeniu kibiców przegrali 0:2, co mocno skomplikowało ich sytuację w grupie. Nastroje były fatalne, a oliwy do ognia dolała sytuacja, jaka miała miejsce dwa dni później. Dziennikarze oczekiwali przyjścia na konferencję prasową selekcjonera, aby zadać pytania o porażkę, tymczasem na spotkanie został delegowany... kucharz reprezentacji. W budowaniu atmosfery nie pomagało również coraz większe odseparowanie kadry od mediów, czego przykładem były zamykane treningi. Narzekali nie tylko dziennikarze, ale również licznie przyjeżdżający do bazy Polaków w Barsinghausen kibice. Następnym rywalem byli faworyzowani Niemcy (0:1). Na stadionie w Dortmundzie Artur Boruc długo nie dawał się pokonać, ale skapitulował w doliczonym czasie gry, po golu Olivera Neuville'a. Przed ostatnim meczem w grupie, z Kostaryką w Hanowerze (niedaleko Barsinghausen), biało-czerwoni nie mieli już szans awansu. Na pożegnanie z turniejem potrafili się jednak zmobilizować i zwyciężyli 2:1, a bohaterem okazał się Bartosz Bosacki, powołany na mundial w ostatniej chwili w miejsce mającego problemy zdrowotne Damiana Gorawskiego. Za okazane zaufanie obrońca, występujący wówczas w Lechu Poznań, odpłacił się dwoma golami. Jedynymi, jakie Polska zdobyła w Niemczech i jednocześnie jedynymi, jakie Bosacki zdobył w reprezentacji. Polacy rywalizowali wówczas w grupie A, co sprawiło, że jako pierwsza drużyna odpadli z MŚ. Już 21 czerwca, gdy wiele ekip szykowało się do kolejnych meczów, wylatywali z lotniska w Hanowerze. I to w niewielkich grupkach bądź całkiem pojedynczo, bo tylko sztab i część piłkarzy wracała do Warszawy. Powody do satysfakcji mógł mieć tylko Bosacki. Przeszedł do historii jako jedyny piłkarz na tym mundialu, który - oddając więcej niż jeden strzał - za każdym razem trafił do bramki (dwie próby, dwa gole). "Na pewno tych dwóch goli, które udało mi się strzelić, nikt mi nie zabierze i one będą sobie cały czas krążyć w różnych kronikach. Doskonale je pamiętam, jednego strzeliłem głową, drugiego nogą, obie padły po rzutach rożnych. Te bramki widziałem jeszcze wiele razy, ale muszę szczerze przyznać, że nigdy mi się nie udało obejrzeć tego meczu od początku do końca" – powiedział PAP Bosacki przed tegorocznym mundialem. Minęło 12 lat, ale w przypadku postawy reprezentacji Polski w MŚ nic się nie zmieniło. Dwa pierwsze mecze w Rosji i znów dwie porażki – 1:2 z Senegalem i 0:3 z Kolumbią. Może jedynie z tą różnicą, że ich styl był chyba jeszcze gorszy niż w Korei Południowej i Niemczech. Nawet terminarz ułożył się podobnie. Znów pierwszy mecz z rywalem dość egzotycznym, teoretycznie w zasięgu Polaków, a w następnej kolejce – z teoretycznie najsilniejszym. Senegal, który w maju zremisował towarzysko z Luksemburgiem 0:0, tutaj okazał się zaporą nie do przejścia. A Kolumbia pokazała futbol w tym momencie nieosiągalny dla polskich piłkarzy, którzy przez większość spotkania bezradnie biegali za bawiącymi się piłką zawodnikami z Ameryki Południowej. Po pierwszej porażce selekcjoner Adam Nawałka, podobnie jak trener Janas w 2006 roku, nie wysłał na konferencję czołowych piłkarzy. Wprawdzie tym razem oszczędzono kucharza, ale pewne analogie można zauważyć. I znów, jak zwykle na mundialach z udziałem Polaków w XXI wieku, trzeci mecz grupowy będzie "o honor". Zapewne na boisku w Wołgogradzie trener Nawałka da szansę komuś z rezerwowych graczy, choć trudno spodziewać się rewolucji. Wbrew pozorom jego podopiecznych wcale nie czeka łatwe zadanie. Krytykowane w 2002 i 2006 roku drużyny Engela i Janasa potrafiły bez problemów wygrać ostatnie spotkanie. Jeżeli taka sztuka nie uda się obecnej kadrze, oznaczać to będzie najgorszy występ Polaków w historii mistrzostw świata. A naprzeciw stanie wciąż mająca szanse awansu i dobrze prezentująca się w tym mundialu Japonia.