Jak - mając tak utalentowane "technicznie" pokolenie i tylu zawodników posługujących się niezwykle swobodnie z piłką przy nodze - można zaprogramować drużynę, aby grała defensywnie? I aby jej główną bronią był szybki atak? Jak widać, można. Bo wynik finału niewiele mówi. Cztery gole strzelone i dwa stracone przeciwko zrezygnowanej i przybitej Chorwacji tylko zaciemniają obraz. Są jak cały ten mundial, pełne niespodzianek i nieprzewidywalne. O nowych mistrzach świata dałoby się powiedzieć wiele rzeczy, ale zawsze na wierzch i tak wyjdzie jedno: mają na sobie bardzo silne piętno odciśnięte przez Deschampsa. Piętno, w którym gen zwycięstwa ma być przekazywany każdemu, kto dołącza do grupy, a wynik jest sprawą nadrzędną. Zgodnie z zasadą, że triumfy odnosi się przede wszystkim silną obroną. Nieprzemakalną. Albo prawie. Didier dobrze o tym wie i bynajmniej nie nauczył się tego w ostatnich sześciu latach, od kiedy jest selekcjonerem. On dobrze widział to już w 1998 roku, gdy Francja po raz pierwszy i dotychczas jedyny zostawała mistrzem świata - nie tylko dzięki Zidane'owi, który tak naprawdę odegrał decydującą rolę dopiero w finale. Wcześniej kluczowa była żelazna defensywa, w której niezwykle istotną rolę odgrywał właśnie Deschamps. Mało widoczny, ale jednak niekwestionowany lider umiejący pociągać za właściwe sznurki. Na boisku i poza nim. Dodajmy tylko, że tamta obrona, składająca się z samych mistrzów - Thurama, Blanka, Desailly’ego i Lizarazu - nie przegrała żadnego (!) z 58 meczów wspólnie rozgrywanych. "Niektórzy potrafią tylko organizować mistrzostwa, inni je wygrywają" Aby lepiej tę filozofię zrozumieć, cofnijmy się właśnie o dwadzieścia lat. Do dnia, w którym "Dede" i koledzy świętowali pierwszy tytuł mistrzowski. Doszło wtedy do mało znanej sceny, która po latach, szczególnie dzisiaj, nabiera jeszcze większego znaczenia. Gdy w szatni pojawił się Michel Platini, ówczesny szef komitetu organizacyjnego i zagaił pół żartem, pół serio: "No dobrze chłopaki, musiałem zorganizować mundial, żebyście mogli go wygrać", kapitan Deschamps natychmiast znalazł ciętą ripostę: "Niektórzy potrafią tylko organizować mistrzostwa, inni je wygrywają". Bezpośrednie odniesienie było do romantycznej drużyny Platiniego z lat 80., która pięknie grała, a mimo to dwukrotnie poległa w półfinale. Ale to jedno krótkie zdanie, wypowiedziane machinalnie, wręcz instynktownie, zawierało w sobie całą istotę rzeczy. Cel dla Deschampsa zawsze był jeden: wygrać! Mało ważne w jakim stylu i w jakich okolicznościach. Bo tylko zwycięzcy mają miejsce w historii. "Nie umiem grać tylko dla samej gry. Gram po to, aby wygrać", mówił innym razem, idealnie rozwijając tamtą myśl. To również tłumaczy, dlaczego francuski trener do dzisiaj - jak sam przyznaje - nie może "przetrawić" porażki sprzed dwóch lat w finale Euro, i to we własnym kraju. Bo nienawidzi przegrywać. Były takie momenty na tych mistrzostwach, gdy ciśnienie u Deschampsa podnosiło się jeszcze bardziej. Dokładnie dwa razy przed meczami w fazie pucharowej, z Argentyną i z Urugwajem. Oczywiście, potem również, już w bezpośredniej walce o medale z Belgami i Chorwatami, ale tamte wcześniejsze spotkania były szczególne. Trener dobrze wiedział, że potknięcie na wcześniejszym etapie niż półfinał oznaczało pożegnanie z turniejem, ale też - mimo przedłużonego kontraktu do 2020 roku - niechybne odejście ze stanowiska. Tak bowiem został zdefiniowany cel przez prezesa federacji, jeszcze przed turniejem. Miało być co najmniej miejsce w czwórce, czyli lepsze niż ćwierćfinał sprzed czterech lat! Deschamps był jednak czujny do samego końca. Krótka migawka, ledwo dostrzegalna, gdy Francuzi strzelili gola na 3-1, a ich trener zaczął krzyczeć "Calme, calme" (spokój), świadczy o tym najlepiej. Dodatkowa presja ze strony... Zidane’a Ale dodatkowa presja była też z innej strony. Oficjalnie nigdy nie zostało to jeszcze publicznie wyrażone, choć tajemnicą poliszynela jest nie od dzisiaj, że w kolejce do przejęcia schedy po Deschampsie już w zasadzie czeka Zinedine Zidane. Były trener Realu Madryt obejmie kadrę tak czy inaczej, tylko jeszcze nie wiadomo kiedy. Obecny selekcjoner, dawny kolega "Zizou" z Juventusu i ze złotego pokolenia'98, postanowił jednak, że tak łatwo się nie podda. I spełnił to do końca, potwierdzając niejako słowa wypowiedziane zaledwie tydzień temu, po zwycięstwie z Urugwajem: "Jako trener, pozostałem taki sam jak w moim pierwszym życiu. Do końcowego gwizdka nigdy nie odpuszczam". Ma coś w sobie Deschamps, co pozwala mu nie tylko przetrwać trudne chwile, ale podnieść się i być jeszcze silniejszym. Możemy napisać bez zbędnego ryzyka, że zawsze tak było. Kto dzisiaj pamięta, że zanim w 1993 roku podniósł puchar Ligi Mistrzów - jako kapitan Marsylii, pierwszego francuskiego klubu, który wywalczył to trofeum - niedługo wcześniej charyzmatyczny i kontrowersyjny prezes Bernard Tapie chciał się go pozbyć, uznając, że nie spełni oczekiwań? Takich trudnych sytuacji było multum. Przypomnijmy tylko te najbardziej istotne. Gdy po klęsce reprezentacyjnej przed mundialem w USA, na kolejnych mistrzostwach, znowu jako kapitan, poprowadził drużynę do mistrzostwa świata; gdy odpędził czarne chmury w 2013 roku po znakomitej remontadzie z Ukrainą (najpierw 0-2, potem 3-0), zakładając tak naprawdę podwaliny pod ekipę zdolną zdobyć mistrzostwo świata; gdy mimo ogromnej presji twardą ręką zarządził, że Karim Benzema nie zagra już u niego w kadrze, bo niewyjaśniona do końca afera sextape (próba szantażu wobec innego kolegi z reprezentacji i ujawnienia kompromitujących taśm, jeśli żądanie okupu nie zostanie spełnione) źle by wpływała na atmosferę w drużynie; gdy wreszcie musiał mierzyć się oskarżeniami o rasizm wyrażanymi półgębkiem przez Benzemę i całkiem wprost przez Erika Cantonę, byłego kolegę, który stał się najbardziej zaciekłym wrogiem. Deschamps przetrwał te okresy burzy i naporu, tak samo jak podejrzenia o niedozwolone wspomaganie, gdy był jeszcze zawodnikiem Juventusu. W maju tuż przed mistrzostwami francuska telewizja wróciła do tego tematu w jednym z najpoważniejszych magazynów śledczych. Trenerem to nie wzruszyło. Albo inaczej - spiął się jeszcze bardziej, żeby pokazać, że koniec końców wyjdzie na jego. Człowiek, który w młodości przeżył śmierć brata, a jeszcze wcześniej - mimo zaledwie 16 lat - potrafił znaleźć odpowiednie słowa, gdy przyjaciel Marcel Desailly też stracił przyrodniego brata, jest bardziej uodporniony na ciosy. Wszystko pod kontrolą. Obsesyjnie Jest jeszcze jedna cecha, która charakteryzuje Deschampsa - oprócz dążenia do celu bez zważania na styl i oprócz wyjątkowej umiejętności przeskakiwania kłód, które pojawiają się pod nogami. To obsesyjna wręcz chęć kontroli nad wszystkim, co go dotyczy. Najbardziej dosadnie wyraził to autor jego najlepszej biografii Bernard Pascuito. Gdy po wielu próbach kontaktu trener wreszcie do niego oddzwonił, grzecznie mu zakomunikował, że szanuje jego pracę i wolność słowa, ale nie weźmie udziału w tym projekcie, bo "nie chce angażować się w coś, czego nie kontroluje". Kropka. A wcześniej dał do zrozumienia, że dobrze wie, z kim autor kontaktował się w sprawie książki. W ogóle Deschamps dużo wie. Parę lat po kompromitacji drużyny narodowej na mundialu w RPA przyznał w programie telewizyjnym w Canal+, że jeszcze przed strajkiem i odmową wyjścia na trening dotarły do niego sygnały, co zawodnicy planują. A przed mistrzostwami w Brazylii przyznawał wprost w rozmowie z dziennikarzami "Le Monde": "Wy macie swoje dossiers na temat piłkarzy, ale ja też mam swoje na was. Dobrze jest wiedzieć, co się dzieje". Dzisiaj selekcjoner - mający na koncie rekordową liczbę meczów na czele reprezentacji (83) - triumfuje. Tak jak lubi najbardziej. Pojawił się nawet pomysł - pół żartem, pół serio - aby przy tej szczególnej okazji kosmetycznie zmienić nazwę najbardziej znanej alei w Paryżu, zachowując wymowę. Niech to przynajmniej dzisiaj będzie Avenue Deschamps-Elysees. Tysiące kibiców, którzy znowu się tam zebrali, jak w 1998 roku, pewnie nie miałyby nic przeciwko temu. Remigiusz Półtorak