Ale pozory mylą też z innego powodu. Jeśli przyjrzymy się dokładniej wynikom "Czerwonych Diabłów" (albo "De Rode Duivels", jak kto woli) od początku kadencji Martineza, tuż po Euro'2016, najbardziej spektakularna będzie trwająca seria 24 meczów bez porażki. Hiszpan przegrał tylko raz, na inaugurację i to ze swoimi rodakami. Do czasu mundialu nie było jednak na rozkładzie pokonanych ekip takich zespołów, które budzą powszechny respekt w świecie futbolu. Jeśli już Belgowie mierzyli się z Holendrami, Meksykiem albo Portugalią, to pojedynki te kończyły się najwyżej remisami. Prawdziwe przełamanie przyszło dopiero na mistrzostwach świata. W kluczowych starciach z Anglikami, Japończykami i Brazylijczykami trudno nie zauważyć taktycznej i ofensywnej myśli trenera i jego sztabu. Nie wygrywa się przecież meczów w ostatniej akcji, jak z Japonią, przegrywając na dodatek dwiema bramkami, jeśli nie jest się zaprogramowanym na atak. Dla wielu ekip pokusa, by spokojnie dociągnąć do dogrywki, byłaby pewnie w takiej sytuacji silniejsza. A dla Belgii sprzed epoki Martineza tym bardziej, bo niemal po takim samym ciosie na Euro'2016 (nieoczekiwanie 1-3 z Walią) "Czerwone Diabły" długo leżały na murawie i nie potrafiły się podnieść. Nie wygrywa się również tak łatwo z Brazylią, demonstrując przynajmniej w jednej połowie futbol na najwyższym poziomie, jeśli nie ma wcześniej odpowiedniego przygotowania. Belgia ma teraz złote pokolenie, które weszło w najbardziej dojrzały wiek piłkarski, ale nie zmienia to faktu, że Roberto Martinez umiał stworzyć z tych wszystkich znakomitych zawodników - czasem nawet wybitnych, jak w przypadku Edena Hazarda - prawdziwą drużynę. Taką, która gra ładnie dla oka, jest skuteczna, ale potrafi też dźwignąć się w beznadziejnej sytuacji. 45-letniemu Hiszpanowi, urodzonemu w Katalonii, który już przed dwiema dekadami wyemigrował na Wyspy i tam ożenił się ze Szkotką (stąd podstawowy język angielski i w domu, i na treningach reprezentacji), pomogły w tym dwie kluczowe zasady, których trzyma się od początku kadencji. Po pierwsze: równowaga "psychologiczna" w drużynie. Jak mówi jego agent Jesse De Preter, Martinez niekoniecznie wybiera wszystkich najlepszych belgijskich graczy, ale takich, którzy jego zdaniem najlepiej rozumieją się na boisku. Dlatego przed mundialem wiele kontrowersji wywołał brak powołania dla Radji Nainggolana, za co selekcjonerowi trochę się oberwało, choć dzisiaj to on triumfuje. Po drugie, w pracy Martineza widoczna jest ciągła obserwacja taktyczna i umiejętność zmiany stylu gry z meczu na mecz, a nawet w trakcie jednego spotkania. Oczywiście, pomagają mu w tym nieprzeciętne umiejętności jego zawodników, ale rola trenera jest w tym niezwykle istotna. Być może najlepiej było to widać w meczu z Brazylią, który można nazwać spełnieniem w jego dotychczasowej karierze. Belgowie przyzwyczaili wcześniej, że potrafią nieźle grać trójką w obronie, ale przeciwko "Canarinhos" selekcjoner wzmocnił defensywę, cofając bardziej Meuniera i przechodząc de facto na system z czterema obrońcami, ograniczając możliwości Neymara, a jednocześnie wzmacniając środek pola Fellainim u boku Witsela. Strzałem w "dziesiątkę", także dosłownie, okazało się przesunięcie Kevina De Bruyne bardziej do przodu, na miejsce "fałszywej 9" między Hazarda i Lukaku. Rozgrywający Manchesteru City od razu odzyskał radość z gry, której mu trochę brakowało. "Bob" Martinez, bo tak go nazywają, już wiele zyskał na tym mundialu. Ale nie chce się jeszcze zatrzymywać. Gdyby tak doprowadził dzisiaj "Czerwone Diabły" do przedsionka nieba, choćby tylko piłkarskiego, to byłaby dopiero rewolucja. Nikt by jednak nie powiedział, że niezasłużona. Urodziny będzie miał 13 lipca, dwa dni przed finałem. Może to też jakiś znak? Remigiusz Półtorak