To już 60 lat. Tyle czasu mija w tym roku od jednego najbardziej niezwykłych wyczynów w dziejach mistrzostw świata. Specjalnie dla eurosport.interia.pl przypomina o nim bohater tamtych wydarzeń, którego odwiedziliśmy w Tuluzie, w niewielkiej kamienicy niedaleko dworca. Numer 13, a jakże. Tyle, ile goli strzelił "Justo" na mundialu w Szwecji w 1958 roku. W zasadzie nie musiałby przypominać, bo charakterystyczna liczba wisząca tuż obok drzwi wejściowych sama rzuca się w oczy, ale widać od razu, jaką przyjemność wciąż sprawia mu ta "13" na fasadzie domu. Dzisiaj trudno w to uwierzyć, ale do tych trzynastu goli na szwedzkich boiskach "Justo" potrzebował jedynie 18 strzałów na bramkę rywali. Do tego był jeszcze słupek i poprzeczka, więc w zasadzie jego występ na mundialu'58 można uznać za bliski ideału. A przecież miał wielką szansę na jeszcze jedno trafienie, gdyby tylko w ostatnim meczu, o brąz Niemcami, jego przyjaciel Raymond Kopa - znakomity rozgrywający z polskimi korzeniami, uznany później za najlepszego gracza turnieju, nawet przed Pelem - odstąpił mu karnego. "Justo" nigdy jednak nie miał mu tego za złe. - Mieszkaliśmy w jednym pokoju, byliśmy jak bracia. W zasadzie rozumieliśmy się bez słów. On wiedział jak podać piłkę, ja wiedziałem, w którym momencie wyjść do podania - przypomina Fontaine. To dlatego śmierć Kopy, w marcu 2017 roku, tak bardzo nim wstrząsnęła, choć nie powie tego wprost. Wspomnienia są ciągle zbyt żywe. - Brzmi to może banalnie, ale naprawdę traktowali się jak bracia - mówi nam żona Justa, Arlette, która przez pewien czas zajmowała się sprzedażą artykułów sportowych i pracowała razem z Kopą, gdy ten promował swoją markę po powrocie z Realu Madryt do Francji. - Na ulicy był bardzo często zaczepiany. Ludzie pamiętali, jaki obaj tworzyli duet. Gdy Raymond zmarł, zachowanie Justa też się zmieniło. Bardzo to przeżył - mówi nam na ucho. Dla młodszych kibiców to może wyglądać jak prehistoria, ale mało było takich duetów w historii mundialu, które by tak perfekcyjnie się dogadywały. Na dowód niech świadczy jeszcze jedno przypomnienie. Z tej szczęśliwej "trzynastki" Fontaine'a, Kopa był autorem aż sześciu asyst. Prawie połowy. Znaczy - odnajdywali się prawie w ciemno. Gdy siadamy wreszcie przy lampce wina, w obszernym salonie, w którym na każdym kroku widać jakąś drogocenną pamiątkę, "Justo" zaczyna swoją podróż w czasie. Już nie z tą werwą co kiedyś, bez takiego wigoru, do jakiego przyzwyczaił kibiców na boisku, ale wciąż z tym swoim charakterystycznym błyskiem w oczach. Bo obrazki z imprezy swojego życia, gdy świat go poznał i zapamiętał, ciągle go ożywiają. Mimo prawie 85 lat i mimo niedawnej straty najbliższego przyjaciela. Tylko trzy koszulki A przecież tak niewiele brakowało, żeby ta historia potoczyła się zupełnie inaczej; żeby Fontaine do Szwecji nie pojechał albo żeby - w najlepszym razie - siedział na ławce. Gdy Francja zaczynała kwalifikacje do turnieju jesienią 1956 roku, był tylko rezerwowym (z jednym meczem w kadrze na koncie), a Kopy w ogóle nie było w składzie, bo Real nie miał żadnego obowiązku, aby puszczać swojego gracza na mecz kadry. W meczu z Belgami szaleli inni. Dosłownie. W środku pola rządził Rachid Mekhloufi, który wkrótce, tuż przed mundialem, ucieknie z Francji, aby grać dla algierskiego Frontu Wyzwolenia Narodowego, w ataku gola za golem strzelał Thadee Cisowski - podobnie jak Kopa potomek polskich imigrantów. W sumie trafił pięć razy. - Rozumie pan, pięć! Ciso był przyjacielem, ale sobie wtedy pomyślałem: Oh la la, chyba musi wydarzyć się cud, żebym zagrał na mundialu - przypomina Fontaine. Nadziei nie miał zbyt wiele, a przynajmniej realnie oceniał swoje szanse, gdy rzeczywiście los się do niego uśmiechnął. Cisowski doznał poważnej kontuzji, wykluczającej go z imprezy, podczas gdy "Justo" bez przerwy dawał w lidze powody, aby go nie lekceważyć. Wtedy pojawił się jeszcze jeden rywal do miejsca w pierwszym składzie, kolega z drużyny Reims Rene Bliard. W ostatnim sparingu przed wyjazdem do Szwecji, przeciwko Szwajcarii, grali jeszcze razem we francuskim ataku, ale potem dość powszechna była historia, że to kontuzja Bliarda utorowała drogę do pierwszej jedenastki dla "Justo", który ostatecznie utworzył niezapomnianą piątkę napastników wspólnie z Kopą, Piantonim (zmarłym przed kilkoma dniami), Wisniewskim i Vincentem. Jak było naprawdę? - Trochę inaczej - mówi Just. - Lecieliśmy do Szwecji jako pierwsi, nikt w nas tak naprawdę nie wierzył, bo przez prawie rok nie wygraliśmy żadnego meczu. Prasa pisała: pierwsi jadą, szybko wrócą. Wtedy, na lotnisku Orly, tuż przed wylotem, podszedł do mnie Paul Nicolas, szef delegacji i selekcjoner i mówi, że będę środkowym napastnikiem. Poczułem ogromne zaufanie, więc ta historia z kontuzją Rene nie była tak naprawdę decydująca. W oczach trenera byłem podstawowym zawodnikiem jeszcze przed turniejem! - twierdził z przekonaniem. Niecodzienne przygody - wywołujące dzisiaj lekki uśmiech na twarzy, bo czasy się jednak diametralnie zmieniły - zaczęły się dopiero na miejscu. - Pamiętam, że mieliśmy ze sobą trzy koszulki, w założeniu po jednej na każdy mecz w grupie. O dalszych występach nikt specjalnie nie myślał. Gdy wygrywaliśmy kolejne spotkania odbywało się więc wielkie pranie - śmieje się "Justo". Ale jeszcze ciekawiej było z korkami. Jakkolwiek trudno w to uwierzyć, rekord strzelonych bramek na jednym mundialu został ustaniowiony w... pożyczonych butach. To nie żart. Fontaine nie chciał grać w nowych korkach, bo były jeszcze niewyrobione i noga źle w nich leżała, więc brał za każdym razem od Stephane'a Brueya, który był rezerwowym. - Miał taki sam numer, więc moja noga leżała w nich idealnie. Po mundialu mu je oczywiście zwróciłem, ale gdy tylko się zużyły, zostały wyrzucone. Nikt z nas nie pomyślał wtedy, że po latach mogą mieć ogromną wartość. Takie to były czasy - wzdycha rekordzista. Wyróżnienie dla najlepszego strzelca? Miły gest Linekera Dzisiaj jego niespotykany wyczyn byłby nagłaśniany do granic możliwości, a sam Fontaine noszony na rękach. Wtedy aż takiej wagi do osiągnięć indywidualnych nie przykładano. Krótkie podziękowanie dla asystującego przy 13. golu Wisniewskiego, potem pół minuty na rękach trzech rozradowanych kolegów i... koniec. Liczył się przede wszystkim sukces drużyny, pierwszy medal mistrzostw świata. Nikt nie miał dosyć świadomości, aby zdać sobie sprawę, że właśnie został ustanowiony rekord nie do pobicia. - Nie było czegoś takiego jak wyróżnienie dla najlepszego strzelca. Jako pierwszy postarał się o to dopiero Gary Lineker. Wiele lat później, gdy sam zdobył podobny tytuł na mundialu, jeśli dobrze pamiętam, w Meksyku. Stwierdził, że jak to? On ma, a ja nie, mimo że strzeliłem ponad dwa razy więcej goli? - przypomina "Justo" i dumnie pokazuje "Złotego buta", który stoi w salonie przy kominku. Ale jeszcze większe wrażenie robi karabin, wiszący na ścianie po drugiej stronie salonu. To już rzeczywista pamiątka ze Szwecji, choć przyznawana w dość oryginalnych okolicznościach. - Tak naprawdę dostałem go potajemnie od jednej z gazet (Expressen - przyp. red.). Uznali, że skoro jestem takim strzelcem, to strzelba jest jak najbardziej na miejscu - śmieje się Fontaine. - Wtedy też zobaczył pan po raz pierwszy Pelego - przypominamy mu. - Potem widzieliśmy się jeszcze wiele razy. Kiedyś nawet pojechałem do niego, żeby... zrobić wywiad. Byli też inni dziennikarze i zacząłem się przepychać do przodu. Jednemu się to nie spodobało, wtedy Pele powiedział do niego: "Strzel 14 goli na mistrzostwach świata, wtedy będziesz pierwszy w kolejce". Błyskawicznie rozładował napięcie. Ciekawa sytuacja była też kilka lat temu ze Zlatanem Ibrahimoviciem. Gdy jeszcze trenerem PSG był Laurent Blanc, zaprosił Fontaine'a na trening, a Szwed pytał ówczesnego dyrektora sportowego Oliviera Letanga (tego samego, który odgrywał niemałą rolę w ściągnięciu do Paryża Grzegorza Krychowiaka), kto zacz i czy był dobrym piłkarzem. - Olivier to nasz dobry znajomy, jeszcze z Reims - mówi Arlette Fontaine, a "Justo" dodaje: - Powiedział Zlatanowi, że strzeliłem 13 goli na jednym mundialu i to tylko w sześciu meczach. Tamten był pod wrażeniem, podarował nawet koszulki PSG moim wnukom. Wołali na niego... "Callas" A tych Fontaine ma dzisiaj pięcioro. Dwóch z nich gra w piłkę, podążając jego śladem, choć... tak nie do końca. Jeden jest bramkarzem, drugi obrońcą. Dziadek opowiada im czasami o starych czasach, w których takie wyczyny jak 13 bramek były jeszcze możliwe. I o innych niezwykłych przygodach. Po mistrzostwach świata w Szwecji popularność Fontaine'a była tak duża, że... nagrał kilka płyt i muzykę traktował całkiem poważnie. W teatrze, nomen omen, Fontaine występował razem ze słynną Dalidą i był owacyjnie przyjmowany, a władze Tour de France proponowały mu 300 tys. ówczesnych franków na dzień, żeby jeździł z karawaną wyścigu i śpiewał. Głos musiał mieć dobry, bo wołali na niego "Callas". - Ale najbardziej zabawną muzyczną przygodę i tak przeżyłem na mundialu. Na zakończenie, po tym jak wygraliśmy mecz o trzecie miejsce, wszedłem na scenę i zaśpiewałem Les couilles de mon grand-pere (to humorystyczna piosenka z dość odważnymi słowami, najczęściej śpiewana na wzór hymnu angielskiego lub francuskiego - przyp. red.). Wszyscy myśleli, że to "Marsylianka"... W każdym razie, śmiechu było co niemiara. Oto cały "Justo". Skromny chłopak z Marakeszu, który potrafił wszystkich zadziwić. Wstrzelić się tam, gdzie działo się coś wyjątkowego. Trzynaście goli na mundialu to najbardziej znane osiągnięcie, ale niewielu kibiców dzisiaj pamięta, że Fontaine prowadził także dwa mecze reprezentacji Francji jako selekcjoner (nikt nie ma takiego krótkiego stażu) i jako jedyny trener w historii wprowadził PSG do pierwszej ligi. Innymi słowy - rekordzista pod każdym względem. Pewnie już na zawsze. Remigiusz Półtorak z Tuluzy