Polska Agencja Prasowa: Urodził się pan w Stanach Zjednoczonych, pracuje w klubie niemieckim i reprezentacji Polski, a żona pochodzi z Czech. Który kraj jest pana drugą ojczyzną? Mike Taylor: - Mieszkam 11 lat w Niemczech, moja żona dorastała w tym kraju. W Bundeslidze przepracowałem pięć lat jako trener, teraz rozpocznę szósty. Czuję się tam komfortowo. Z Czechami wiążą mnie szczególne związki. Żona urodziła się w Ostrawie, a ojciec Alice jest byłym reprezentantem tego kraju w koszykówce. Przez cztery lata byłem asystentem trenera czeskiej drużyny narodowej Pavla Budinskiego. Teraz pracuję z polskimi koszykarzami. Ostatnie sześć lat, wszystkie chwile spędzone z biało-czerwonymi dały mi wielu przyjaciół i znajomych nad Wisłą. Zatem trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Jednak numerem jeden pozostają Stany Zjednoczone, gdyż są moim krajem rodzinnym. Lubię jednak myśleć o sobie jako o obywatelu świata żyjącym w centrum Europy. Mam tu przyjaciół na całe życie - w Niemczech, Polsce i Czechach. W Polsce słynne się stały pana motywacyjne przemowy do zawodników w szatni, których nagrania krążą w sieci. Skąd czerpał pana inspirację do takiego motywowania zawodników. Kto był pana nauczycielem? - Na pewno mój ojciec Richard Taylor, który także był trenerem. W domowym archiwum jest jego zdjęcie obok m.in. słynnych akademickich trenerów Bobby'ego Knighta i Dona Devoe, przedstawiające sztab trenerski US Army z sezonu 1968/69. Tata, który w 1974 roku obronił doktorat na uczelni w Springfield, pomógł mi w młodych latach zrozumieć psychologię sportu, bo już jako dzieciak bawiłem się piłką na zajęciach, które prowadził. Przy nim nauczyłem się, jak sobie radzić z ludźmi, jak prowadzić drużynę, być jej liderem. Aspekt motywacyjny jest tu bardzo ważny, a w nim opieranie się na pozytywnych relacjach z zawodnikami i współpracownikami. To zwiększa zaangażowanie zespołu. Jako trener musisz też być tym, kim jesteś w życiu prywatnym. Moją zasadą jest budowanie dobrych stosunków z ludźmi. Miał pan szczęście spotkać na swojej drodze wiele znakomitości trenerskich... Współpracowałem w Boston Celtics z Docem Riversem. To fantastyczny lider. Mam dla niego wiele szacunku. Także z Bradem Stevensem, swego czasu najmłodszym trenerem w NBA. Jego przygotowanie jest niesamowite. On także jest "pozytywnym" coachem i pozytywną osobą. Będąc blisko takich ludzi, masz możliwość czerpania z ich idei, widzisz, co jest najlepsze i możesz określić swoją własną drogę. Tak rodziła się moja filozofia trenerska, której jestem wierny od sześciu lat pracując w Polsce. Nie zmieniłem się. Jestem naprawdę dumny, że ludzie widzą teraz, na największej światowej koszykarskiej scenie, że ta ekipa trenerska i jej metody zdają egzamin. W książce "Mundial pod koszem", która ukazała się przed mistrzostwami w Chinach, opowiada pan także o znajomości ze słynnym Chuckiem Dalym, dwukrotnym mistrzem NBA z Detroit Pistons i coachem amerykańskiego Dream Teamu na igrzyskach w Barcelonie... - Chuck Daly był kolegą mojego ojca w okresie, gdy pod koniec lat 70. obaj byli asystentami w NBA. Gdy prowadził Orlando Magic, odwiedziłem go tam jako początkujący trener, patrzyłem jak przygotowuje zespół. Zawsze miał czas, żeby ze mną porozmawiać, udzielić wskazówek. Takie spotkania z wielkimi trenerami budują doświadczenie. Pozytywna motywacja pozytywną motywacją, ale czy zdarza się panu po prostu ochrzanić zawodnika, krzyknąć na niego? - Nie każdy zawodnik jest w stanie wpasować się w system gry, poświęcić się dla zespołu. Jest wielu koszykarzy, którzy nie wykonują poleceń trenera, nie zwracają uwagi na to, co zespół robi na zajęciach. To znaczy, że nie są to "team guys", nie pasują do drużyny. Przykładem jednego z najtrudniejszych graczy, którego prowadziłem jest Oliver Miller, były zawodnik Phoenix Suns, który potem grał także w Polsce, w Pruszkowie. Był ekstremalnie trudny do prowadzenia w występującym w wiosennych rozgrywkach USBL zespole Dodge City Legend, w którym byłem asystentem Cliffa Levigstona, byłego koszykarza Chicago Bulls. Jeżeli widzisz, że nie ma sposobu, by przekonać zawodnika do pracy w twoim systemie, zrozumienia na treningu i w trakcie meczu, to jedynym rozwiązaniem jest rozstanie. Jako trener musisz inwestować swój czas w ludzi, którym zależy, którzy są na tej samej stronie wspólnie pisanej książki. Nie każdy zawodnik ma w sercu drużynę. W polskiej reprezentacji chyba takich nie ma... - To rola trenera. Tak, każdy ma w sercu drużynę, wszyscy stawia ją na pierwszym miejscu, są jej absolutnie oddani. Za to kocham swoich zawodników i często to powtarzam. Jestem z nich bardzo dumny. To poświęcenie i oddanie dla zespołu przywieźliśmy tutaj, do Chin. Mecz z Czechami, którego stawką jest miejsce wśród sześciu najlepszych zespołów globu to dla pana szczególne wydarzenie... - Oglądałem ich mecz z Australią i czułem się tak, jakbym patrzył na nasze spotkanie z Hiszpanią. Czesi walczyli ze wszystkich sił przeciwko koszykarskim znakomitościom, których w Australii jest wiele. Patty Mills i Adrew Bogut zrobili różnicę. Czesi przegrali różnicą 12 punktów, jak my swój ćwierćfinał. Obydwie drużyny są pozytywnymi niespodziankami tego turnieju. Chcę jak najlepiej przygotować zespół do spotkania, zresztą pracowałem w ich systemie. Widzę w tej ekipie wiele znajomych twarzy i przyjaciół. Dla obu krajów to niezwykle ważny mecz. To wspaniały moment, że spotykamy się na wielkiej światowej scenie. Przed mistrzostwami porównywano polską reprezentację do drużyny trenera Witolda Zagórskiego, która w 1967 roku w jedynym wcześniej występie w mundialu wywalczyła w Urugwaju piąte miejsce. Myśli pan, że przebiliście już tamto osiągnięcie? - Ne. Darzę wielkim szacunkiem trenera Zagórskiego i sukcesy, jakie osiągnął ze swoją drużyną. Cieszę się, że miałem możliwość spotkać się z nim w Austrii w 2015 roku. Doceniamy jego wkład w dekadę najbardziej bogatą w sukcesy w historii polskiej koszykówki. Dziękuję, że jesteśmy z nim porównywani. To były jednak zupełnie inne czasy, zatem trudno to porównywać, zestawiać. Nie patrzę na to w kategoriach lepsi czy gorsi. Cieszę się, że znalazłem się na podobnym poziomie i że obaj zrobiliśmy coś specjalnego dla polskiej koszykówki. Powiedział pan jednak, że jeśli wygramy pięć spotkań w Chinach to będzie więcej niż cztery wygrane przed 52 laty w Urugwaju... - Chodziło mi o nasz zespół, bo cenię zawodników za to, co osiągnęli. Chciałbym, żeby ludzie po piątej wygranej w Chinach mogli powiedzieć: "hej, ci chłopcy dokonali czegoś wyjątkowego". My już wiemy, że tak jest, ale chodzi o rozpoznawalność. Żeby wszyscy nasi zawodnicy, cała dwunastka byli zapamiętani jako drużyna z największą liczbą zwycięstw w mistrzostwach świata w historii polskiej koszykówki. Rozmawiał w Szanghaju: Marek Cegliński