Francuski mundial trwał zaledwie piętnaście dni, pół z tego co rozpoczynający się w przyszłym tygodniu brazylijski. Piętnaście zespołów (zabrakło wcielonej do Rzeszy Austrii) zaczęło grę od 1/8 finału, co oznacza, że połowa z nich po jednym meczu pakowała walizki i wracała do domu. Wśród przegranych znaleźli się polscy piłkarze, ale o grze drużyny trenera Józefa Kałuży było głośno długo po jej odpadnięciu z turnieju. Starcie gigantów: Leonidas 3 - Wilimowski 4 5 czerwca 1938 roku na Stade de la Meinau w Strasburgu Polska zmierzyła się z Brazylią. Na trybunach, według różnych źródeł, zasiadło między 13 a 17 tysięcy widzów. Brazylia prowadziła 1-0 od 18. minuty po bramce Leonidasa, prawdopodobnie największej gwiazdy "Canarinhos" sprzed czasów Zizinho, Pelego i Garrinchy. Wyrównanie przyszło po pięciu minutach. W polu karnym sfaulowany został Ernest Wilimowski, a "jedenastkę" na bramkę zamienił Fryderyk Scherfke. Dalsze minuty pierwszej połowy należały do Brazylijczyków. Szybko, bo 120 sekund po stracie bramki, Edwarda Madejskiego pokonał Romeu Pellicciari, a tuż przed przerwą na 3-1 podwyższył Jose Peracio. Koniec walki o zwycięstwo? Nie dla "Biało-czerwonych", czwartej drużyny igrzysk olimpijskich w Berlinie z 1936 roku. W drugiej połowie objawił się, nie po raz pierwszy, geniusz Wilimowskiego. Rudowłosy napastnik w sześć minut wyrównał na 3-3, a tuż przed końcem regulaminowego czasu gry doprowadził do dogrywki, odpowiadając na trafienie Peracio. W dogrywce na wyżyny umiejętności wspiął się Leonidas, zdobywca dwóch goli. Wilimowski odpowiedział jednym i po "jednym z najbardziej dramatycznych spotkań w historii mistrzostw świata", jak głosi FIFA na swojej stronie internetowej, Brazylia awansowała do ćwierćfinału, a w ogólnym rozrachunku zdobyła brąz. Królem strzelców (7 bramek) został Leonidas, Wilimowskiemu pozostał niepobity przez 56 lat rekord goli zdobytych w jednym meczu mundialu. Poprawił go dopiero w czerwcu 1994 roku Oleg Salenko (5 bramek w spotkaniu Rosja - Kamerun 6-1). Mecz z Brazylią dla Wilimowskiego był tym, czym pojedynek ze Związkiem Radzieckim dla Gerarda Cieślika, występ na Wembley dla Jana Tomaszewskiego, czy hat-trick z Belgią dla Zbigniewa Bońka. Wizytówką piłkarza, wyczynem, o którym kibice opowiadać będą przez lata. "Teraz wiecie, jak alkoholik gra w piłkę" Wilimowski przed wojną błyszczał na polskich boiskach. Dryblował, mijał rywali i z łatwością strzelał bramki. Trzykrotnie był królem strzelców rozgrywek. Miał 18 lat, kiedy w barwach Ruchu Hajduki Wielkie (dzisiaj Ruch Chorzów) wpakował w sezonie 33 bramki. Tylko Henryk Reyman zdobył więcej goli w jednych rozgrywkach (37). O życiu towarzyskim piłkarza krążyły legendy. Podobno nie stronił od alkoholu i pięknych kobiet. Przez pijaństwo miał stracić miejsce w kadrze olimpijskiej na igrzyska w Berlinie, inna wersja zakłada, że brak powołania najlepszego piłkarza Ruchu był wynikiem spisku działaczy PZPN. Po meczu ligowym, w którym zdobył sześć bramek Wilimowski krótko wypowiedział się na temat swoich rzekomych problemów z alkoholem. "To teraz już wiecie, jak alkoholik gra w piłkę" - wypalił w stronę dziennikarzy. Od 75 lat jest rekordzistą ligi pod względem goli zdobytych w jednym spotkaniu. 21 maja 1939 roku w meczu z Union-Touring Łódź, wygranym 12-1, dziesięciokrotnie pokonał bramkarza rywali. W reprezentacji Polski zadebiutował pięć lat wcześniej. 21 maja 1934 roku wystąpił w meczu z Danią, mając 17 lat i 332 dni. 48 godzin później w spotkaniu ze Szwedami zdobył premierowego gola dla "Biało-czerwonych". Hat-trick tuż przed wybuchem wojny Ostatnim, kto wie czy nie najbardziej dramatycznym, ze względu na okoliczności, występem Wilimowskiego w kadrze był mecz z wicemistrzami świata - Węgrami. 27 sierpnia 1939 roku, w przededniu wybuchu wojny, tłumy dopingowały "Biało-czerwonych" na stadionie w Warszawie w starciu z jedną z najlepszych drużyn globu. Tak występ Wilimowskiego wspomina obecny na meczu Bohdan Tomaszewski. - Tłumy na stadionie. Węgrzy prowadzą 2-0. Nagle zaczyna się koncert reprezentacji Polski. Błyszczał Wilimowski, strzelił trzy bramki. Jedna była niezwykłej urody. Na tych swoich krzywych nogach wystartował ze środka boiska, mijał rywali z łatwością. Zbliżył się do bramki, był sam na sam z bramkarzem. Wyminął go jak dziecko i wjechał z piłką do bramki. Polska wygrała 4-2. To był ostatni mecz przed wojną. Ze swastyką na piersi Trwa wojna, jest 16 sierpnia 1942 roku. W Bytomiu mecz międzypaństwowy. Na trybunach tłumy - według niektórych relacji spotkanie obserwuje aż 55 tysięcy widzów. Wśród nich Gerard Cieślik i Ernest Pohl, przyszłe legendy polskiej piłki. Na boisku świetnie radzi sobie imiennik tego drugiego. Wilimowski strzela jedną z bramek, a...reprezentacja III Rzeszy gromi Rumunię 7-0. Ernest-Roman Prandella, ojciec piłkarza, był Niemcem. Zginął na froncie wschodnim podczas pierwszej wojny światowej. Matka młodego Ernesta ponownie wyszła za mąż, a chłopak przybrał nazwisko po swoim ojczymie. Młody Wilimowski nie mówił o sobie, że jest Polakiem albo Niemcem, tylko Górnoślązakiem. Kiedy wybuchła wojna przyjął obywatelstwo niemieckie. Do reprezentacji III Rzeszy Wilimowskiego powołał słynny trener Sepp Herberger. "Ezi" wpadł mu w oko w Strasburgu, kiedy wbijał kolejne gole reprezentacji Brazylii. W kadrze zagrał osiem razy i zdobył trzynaście bramek, a znakomity piłkarz Fritz Walter stwierdził, że Wilimowski to jedyny zawodnik na świecie, który zdobywa więcej goli, niż ma okazji. Był gwiazdą reprezentacji, błyszczał też w klubie. Z TSV Monachium zdobył Puchar Niemiec, strzelając bramkę w finale na wypełnionym przez 80 tysięcy widzów Stadionie Olimpijskim w Berlinie. W piłkę grał do 1959 roku. Po zakończeniu wojny do Polski już nie wrócił. Spotkanemu przy okazji mistrzostw świata w 1974 roku Kazimierzowi Górskiemu powiedział, że bał się powrotu. "Słowo zdrajca jest potrzebne" Wilimowski zmarł 30 sierpnia 1997 roku w Karlsruhe. W niemieckiej prasie pojawiła się krótka wzmianka. "Zmarł były reprezentant Polski i Niemiec Ernest Wilimowski". Na pogrzeb oprócz rodziny przybyli znajomi i sąsiedzi. Były wieńce od Niemieckiego Związku Piłki Nożnej. Oficjalnej delegacji PZPN-u, wedle relacji córki Wilimowskiego, nie było. Po wojnie nazwisko Wilimowski było w Polsce tematem tabu. Piłkarza uważano za zdrajcę, oportunistę, który postawił na grę w piłkę u okupanta, byle tylko uniknąć walki na froncie. Jak dziś ocenić Wilimowskiego? Dla jednych pozostanie zdrajcą, dla innych idolem. Na zawsze pozostanie też jednym z najlepszych piłkarzy swojego pokolenia. Bohdan Tomaszewski: - Słowo zdrajca, ono w przypadku Wilimowskiego jest potrzebne, chociaż okrutne. My tu jesteśmy w Polsce, Armia Krajowa, walka podziemna, a on sobie tam gra w barwach niemieckich. A więc słowo "zdrajca" nie jest całkowicie nie na miejscu. Autor: Dariusz Jaroń Przygotowując artykuł korzystałem z reportażu radiowego o Erneście Wilimowskim autorstwa Daniela Karasia, Norberta Tkacza i Davida Zeisky'ego.