Przed mistrzostwami Europy wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że przygoda reprezentacji Polski z turniejem nie może zakończyć się happy end’em. Od trudnej kadencji Jerzego Brzęczka, który mierzył się z toną problemów, poprzez niespodziewaną zmianę selekcjonera, aż po kontuzje Krystiana Bielika, Jacka Góralskiego, Krzysztofa Piątka i Arkadiusza Milika - tak wyglądała nasza droga krzyżowa ku Euro 2020. Paulo Sousa, trener wybrany jednoosobowo przez Zbigniewa Bońka i przez niego namaszczony, miał okazać się jednak czarodziejem, który swoimi magicznymi sztuczkami da polskim kibicom trochę radości. W okresie poprzedzającym turniej Sousa co prawda pokazał kilka sztuczek, ale wyłącznie socjotechnicznych. Niezrozumiałe roszady portugalskiego trenera sprawiły za to, że w całym kraju nie było choćby jednego człowieka umiejącego wskazać podstawową jedenastkę naszej kadry. Sousa zaskoczył nas także w Petersburgu. Niczym nie zaskoczyła natomiast reprezentacja, która zagrała słabo, bez pomysłu i przegrała 1:2. Błąd. Strzał. Słupek. Plecy. Gol. Słowacy, którzy przed meczem oficjalnie i nieoficjalnie powtarzali, że to Polska jest faworytem, od początku zagrali tak, jakby w Petersburgu interesowały ich tylko trzy punkty. Nie tylko stwarzali zagrożenie po stałych fragmentach gry, ale także szukali strzałów, jak w 14. minucie, gdy Wojciecha Szczęsnego chciał zaskoczyć Ondrej Duda. To, co nie udało się byłemu pomocnikowi Legii Warszawa, wyszło kilka minut później Róbertowi Makowi, który za pomocą słupka i pleców Szczęsnego dał Słowacji prowadzenie. Samobójcze trafienie bramkarza Juventusu Turyn (wcześniej fatalnie w defensywie zachowali się Kamil Jóźwiak i Bartosz Bereszyński) sprawiło, że Polak dopisał do statystyki kolejny reprezentacyjny mecz bez czystego konta. W ostatnim półroczu takie zachował zaledwie raz. W rozegranym w Warszawie spotkaniu z... Andorą. Powróciły turniejowe demony Przed meczem członkowie oficjalnej delegacji PZPN nie przesadzali z optymizmem. Paweł Wojtala, prezes Wielkopolskiego Związku Piłki Nożnej, którego spotkaliśmy kilkanaście minut przed pierwszym gwizdkiem, na pytanie o to, jaki będzie wynik, bez przekonania uśmiechnął się i uciekł od odpowiedzi. Takiemu sceptycyzmowi nie było się co dziwić, bo w ostatnich meczach Polacy wyglądali po prostu słabo. Być może działacze coś przeczuwali, bo w Petersburgu szybko powróciły nasze turniejowe demony z Pusan, Gelsenkirchen czy Moskwy. Polakom w pierwszej połowie brakowało wszystkiego: pomysłu, tempa, współpracy, komunikacji, a czasami także umiejętności. Posiadaliśmy co prawda częściej piłkę, ale nic z tego nie wynikało. Słowacy rośli za to z minuty na minutę. I trudno dziwić się temu, jak szybko zyskiwali pewność siebie, skoro podopieczni Sousy nie mieli żadnego konceptu, jak się im przeciwstawić. Polacy byli nijacy, a jedyne zrywy, na jakie było ich stać po utracie bramki, to niecelne strzały z dystansu autorstwa Grzegorza Krychowiaka i Piotra Zielińskiego. Do szatni nasi reprezentanci schodzili bez chociażby jednego celnego strzału. Pożegnał ich za to akompaniament kilku tysięcy gwiżdżących polskich kibiców. Podróż z piekła do czyśćca. I z powrotem Pewni siebie Słowacy na boisko wybiegli jako pierwsi. Po gwizdku Ovidiu Hațegana większość z nich nie zdążyła jednak dotknąć piłki, gdy w 33. sekundzie drugiej połowy do siatki Martina Dúbravki trafił Karol Linetty. Nie miało znaczenia to, że nieczysto trafił w podawaną przez Macieja Rybusa piłkę. Kluczowe było drugie życie, jakie pomocnik Torino dał naszej kadrze. Z piekła w jednej chwili trafiliśmy do czyśćca, z którego do nieba byliśmy ledwie o jedną bramkę. Kilkanaście minut po przerwie podopieczni Štefana Tarkovicia grali tak, jakby w szatni ktoś odebrał im tlen. Momentami południowi sąsiedzi byli wciśnięci w swoje pole karne. Polacy zaczęli za to pracować - jakby powiedział Adam Nawałka - w defensywie oraz ofensywie. I gdy wszystko szło w dobrą stronę, drugą żółtą kartkę zobaczył Krychowiak i cały misterny plan Sousy został rozbity. A niedługo później Słowakom przeszła zadyszka i ruszyli do ataku. Ich próby zostały nagrodzone w 69. minucie, gdy nie do obrony huknął niezawodny Milan Škriniar. Był to piąty gol, którego w ostatnim półroczu straciliśmy po stałych fragmencie gry... Za nami mecz otwarcia. A przed nami mecz o wszystko? Ostatnie kilkanaście minut poniedziałkowej rywalizacji było dogorywaniem naszej kadry - chociaż trzeba oddać piłkarzom, że próbowali jeszcze zaatakować bramkę rywali. Na Gazprom Arenie przegraliśmy jednak mecz otwarcia. W stylu żadnym i bez żadnego pomysłu. Przed nami arcytrudna wyprawa do Sewilli, gdzie zmierzymy się z Hiszpanią. Szkoda, że ze Słowakom nie udało się wyrwać punktu, który mógłby być kluczowy w walce o awans. Ale na to Polacy nie zasłużyli. Teraz o swoje marzenie muszą walczyć bez żadnych zahamowań. Skąd to znamy? Z przeszłości. I w przeszłości efekty takiej walki wyglądały jednak mizernie. To co pozostaje to wiara, że Sousa jednak okaże się trenerskim czarodziejem. Z Petersburga Sebastian Staszewski, Interia