Przed meczem ze Szwecją wiadomo było, że w Petersburgu Polaków czeka piekło. Przez ostatni tydzień termometry w mieście wskazywały rekordowe temperatury, a w dniu kluczowego dla nas spotkania słupek rtęci dobił aż do 35 stopni. Jak się okazało, piekło czekało nas także na boisku. I to od samego początku, bo nasza kadra bramkę straciła już w 2. minucie. Przez kolejne 88. minut ambitnie próbowaliśmy dogonić pewnych awansu Szwedów, ale niestety nic z tego nie wyszło. Mimo upałów Szwedzi zachowali chłodne głowy Na przedmeczowej konferencji prasowej Paulo Sousa epatował spokojem i pewnością siebie. Chcieliśmy mu uwierzyć, bo przecież wcześniej sprawdził się jego pomysł na spotkanie z Hiszpanią. Jednak zgodnie ze starym porzekadłem: "człowiek planuje, a Bóg z tego żartuje"... Tak też było w 2. minucie. Co z tego, że przed polem karnym dobrze interweniował Kamil Glik, który niczym rozjuszony byk wybił piłkę spod nóg Alexandra Isaka, skoro ta odbiła się od leżącego na murawie napastnika, zmyliła Kamila Jóźwiaka i trafiła do Emila Forsberga, który pewnie pokonał Wojciecha Szczęsnego. Chociaż mecz się jeszcze nie zaczął, Polacy już przegrywali. I w mgnieniu oka znaleźli się w piekle - tym razem piłkarskim. Po zdobyciu bramki Szwedzi grali spokojnie, chociaż cały czas czujnie wypatrywali błędów polskiej defensywy. W pierwszej połowie jeden z nich popełnił Glik, którego jednak świetnie zaasekurował Bartosz Bereszyński (przecinając podanie Isaka). Podopieczni Janne Anderssona, mimo wysokiej temperatury, mieli jednak chłodne głowy (jak twarz ich selekcjonera po pierwszej bramce Forsberga) i podejmowali optymalne decyzje. Przez długie minuty nie pozwalali, by Polacy stwarzali sytuacje. I chociaż do przerwy mieliśmy aż osiem rzutów rożnych, a piłkę posiadaliśmy częściej niż rywale, to niewiele z tego wynikało.Nowy program o Euro - codziennie na żywo o 12:00 - Sprawdź! Polacy bez szczęścia Przy okazji remisu z Hiszpanią przekonaliśmy się, że bez odrobiny szczęścia w futbolu nie ma co marzyć o sukcesach. I tak jak piłkarscy bogowie uśmiechali się do nas w Sewilli, tak w Petersburgu znów byli nieżyczliwi. Bo jak inaczej nazwać sytuację, gdy piłka po strzałach Roberta Lewandowskiego dwukrotnie trafiła w poprzeczkę? Przy drugim uderzeniu kapitan mógł dać szansę lepiej ustawionemu Jóźwiakowi, ale trudno mieć do niego o to pretensje. Lewandowski na Gazprom Arenie znów był jednak liderem: biegał, walczył, rozgrywał, był wszędzie. Na otarcie naszych łez zdobył dwie bramki. W tym przepiękną - w 61. minucie. A co z warunkami atmosferycznymi? Nawet 37 stopni, które pokazywały termometry w dniu meczu Polski z Japonią na mundialu w Rosji, nie doskwierało tak bardzo, jak 34 stopnie w Petersburgu. W związku z tym UEFA podjęła decyzję o przerwach na nawodnienie. Trzeba jednak przyznać, że obie drużyny poradziły sobie z upałem; na tempo meczu nie mogliśmy narzekać do ostatniej minuty. Piękna bramka na otarcie łez W Petersburgu zabrakło nam zęba w ofensywie, bo dwa zrywy Lewandowskiego nie wystarczyły. Jak na złość w szwedzkiej bramce cuda wyczyniał Robin Olsen, który został bohaterem spotkania. Gdyby nie jego parady po strzałach Piotra Zielińskiego czy Grzegorza Krychowiaka, losy meczu mogłyby potoczyć się całkiem inaczej. Ale golkiper Evertonu był w środę w znakomitej formie i świetnie interweniował nie tylko na linii, ale także na przedpolu. Mimo to Polacy do końca walczyli o awans. Nie podłamała nas nawet druga bramka Szwedów. W 59. minucie imponującym rajdem lewą stroną popisał się Dejan Kulusevski, który wyłożył piłkę Forsbergowi, a ten nie dał szans Szczęsnemu. Podopieczni Sousy nie spuścili głów, rzucili się do ataku i doprowadzili do wyrównania. Było to jednak za mało, aby marzyć o awansie do kolejnej fazy turnieju, bo w trzeciej minucie doliczonego czasu gry Polaków dobił Viktor Claesson. Jego gol dał Szwedom zwycięstwo 3-2 i zasłużone pierwsze miejsce w grupie E. Polacy zajęli natomiast ostatnie miejsce i przedwcześnie pożegnali się z turniejem. Mistrzostwa kończymy z podniesionymi głowami, ale trudno ignorować fakt, że w XXI wieku tylko jeden selekcjoner reprezentacji Polski punktował na turnieju równie słabo, co Sousa. To Leo Beenhakker, który w 2008 roku także zdobył punkt. I właśnie punkt oraz cztery bramki - to wszystko na co było nas stać podczas Euro 2020. Z Petersburga Sebastian Staszewski, Interia Nie możesz oglądać meczu? - Posłuchaj na żywo naszej relacji!