"Football's coming home" - to hasło przewodnie ostatniej fazy mistrzostw Europy. Wymyślony 25 lat temu wers autorstwa Davida Baddiela i Franka Skinnera, angielskich komików, od kilku dni odmieniany jest w Londynie przez wszystkie przypadki. Bo po pierwsze: wielka, międzynarodowa piłka w reprezentacyjnym wydaniu powróciła do ojczyzny futbolu, a po drugie: "Synowie Albionu" mają ogromny apetyt na wygranie trofeum. Na razie są na świetnej drodze do tego. W środę drużyna prowadzona przez Garetha Southgate’a pokonała Danię 2:1 i po dogrywce awansowała do finału. W nim za Anglikami będą przemawiać ściany. Już 11 lipca cała Wielka Brytania zamieni się w jeden olbrzymi piłkarski stadion, którego oczy zwrócone będą na murawę Wembley. To tam okaże się czy futbol powrócił do domu na dobre, czy tylko wszedł do przedsionka, cofnął się, pojechał na lotnisko i... odleciał do Rzymu. Futbol wrócił do domu. A w Wembley uderzył grom Chociaż najważniejszym wydarzeniem nocy poprzedzającej mecz Anglii z Danią było zwycięstwo w rzutach karnych reprezentacji Włoch, która pokonała Hiszpanię i została pierwszym finalistą Euro 2020, to oglądając brytyjską telewizję można było przegapić fakt, że takie spotkanie w ogóle się odbyło. A jeśli o nim mówiono, to istotne było tylko jedno: że oto znany jest rywal, z którym Anglia... zmierzy się w finale. Ktoś powie, że to pycha, ktoś inny - że pewność siebie. Faktem jest jednak, że chociaż przed gospodarzami był bój z Danią, to na przykład goście programu "Crouchy's Year-Late Euros: Live", prowadzonego przez 42-krotnego reprezentanta Anglii Petera Croucha, nie mieli żadnych wątpliwości, jaka będzie kolejność zdarzeń. Najpierw na Wembley Anglia miała ograć Danię, a później dać pstryczka w nos Włochom, którzy od jakiegoś czasu zamiast "Football's coming home" nucili złośliwie "Football’s coming Rome". Rzeczywistość okazała się bardziej złożona. Chociaż "Lwy" od początku rzuciły się na iskrzący się lont duńskiego dynamitu, chcąc szybko zgasić nadzieję Danii, to nie poszło im tak łatwo. Przez trzydzieści minut gospodarze silili się jak mogli, ale i tak nie udało im się pokonać Kaspera Schmeichela. Wtedy do piłki podszedł Mikkel Damsgaard i w Wembley uderzył grom. Pomocnik Sampdorii Genua huknął z rzutu wolnego pod poprzeczkę, Jordanowi Pickfordowi zabrakło centymetra, może dwóch, i sensacja stała się faktem: Dania prowadziła! To rozsierdziło gospodarzy, którzy od początku spotkania narzucili niesamowite tempo meczu. Po golu Damsgaarda Anglicy wrzucili jednak jeszcze wyższy bieg. O ile Schmeichel, jeden z bohaterów meczu, w 38. minucie był górą w pojedynku z Raheemem Sterlingem, o tyle minutę później nie miał szans. Piłkę do Sterlinga dogrywał Bukayo Saka, ale zanim Anglik zdążył ją kopnąć, do własnej siatki wpakował ją pechowo kapitan Danii Simon Kjaer. Co ciekawe, był to już jedenasty samobój w trakcie tych mistrzostw. Duńczycy z sercem, Anglicy z siłami. I awansem Londyn żył tym meczem od rana. Dzień wcześniej rezerwacje w pubach zaczynały się od godziny 15. W środę wszystkie stoliki były zarezerwowana już przed południem. Knajpy podskakiwały w rytm "Freed From Desire", "We Are The Champions" czy "Seven Nation Army". Tak samo było na stadionie. Zabawa na trybunach trwała dawno przed pierwszym gwizdkiem Danny’ego Makkelie. Na korzyść Anglików zadziałała decyzja gabinetu przy Downing Street, który zdecydował o niewpuszczaniu kibiców spoza Wielkiej Brytanii. To sprawiło, że wspierać Duńczyków mogli przede wszystkim emigranci mieszkający na Wyspach. A tych było około siedmiu-ośmiu tysięcy. Na Wembley niepodzielnie królowali więc miejscowi. Każde zagranie angielskich piłkarzy - podanie Masona Mounta, niecelny strzał Harry’ego Kane’a czy dalekie wybicie piłki przez Johna Stonesa - nagradzane było symfonią braw i rytualnych okrzyków. Na murawie toczyła się natomiast walka w stylu box to box. W drugiej połowie Duńczycy długo wytrzymywali tempo i kilkukrotnie straszyli rywali, robiąc wypady pod angielskie pole karne. Piłkarzom Kaspera Hjulmanda nie można zarzucić braku tego, czym rozkochali w sobie kibiców w całej Europie - serca. Duńska koszulka podczas ceremonii otwarcia nosiła zresztą nazwisko Christiana Eriksena, którego z tego spotkania, a także poprzednich, wykluczyło nomen omen serce. Jego koledzy zagrali jednak tak, aby Eriksen był z nich dumny. W pewnym momencie zabrakło im jednak sił. Koniec drugiej połowy i dogrywka to oczekiwanie na egzekucję gospodarzy, którzy imponowali konsekwencją w dążeniu do drugiej bramki. Najpierw niezwykle groźnie uderzał Harry Maguire, później swojej szansy szukał strzałem z dystansu Kalvin Phillips. Już w dogrywce prosto w Schmeichela kropnął Jack Grealish, następnie uderzał Sterling. Chociaż Duńczycy słaniali się na nogach, to futbolówka i tak nie znajdywała drogi do ich siatki. Dopiero szalony rajd gwiazdy Manchesteru City przyniósł szansę na przełamanie: Sterling wpadł w pole karne, faulem - jak stwierdził arbiter z Holandii - zatrzymał go Joakim Maehle i Anglicy otrzymali rzut karny (który z pewnością będzie jeszcze długo analizowany przez sędziowskich ekspertów). I chociaż Schmeichel wybronił pierwszy strzał Kane’a, to przy dobitce nie miał żadnych szans. Na Wembley zatrzęsły się fundamenty, a Duńczycy opadli na murawę. I nie byli się w stanie podnieść się z niej do ostatniego gwizdka. 25 lat minęło jak jeden dzień. Teraz czas na rewanż O ile mecz Włochów z Hiszpanami pod względem dramaturgii, niespodziewanych zdarzeń i zaskakujących zwrotów akcji zasłużył na miano jednego z najlepszych spotkań, jakie w ogóle rozegrano w londyńskiej świątyni futbolu, o tyle środowa rywalizacja miała znamiona bitwy dzielnych obrońców twierdzy z niestrudzonymi zdobywcami. Duńczyków należy docenić za niesamowitą walkę do ostatniej minuty, mimo iż od pewnego momentu brakowało im tchu. Anglikom brawa należą się natomiast za godne wywiązanie się z roli boiskowego faworyta. Teraz gospodarze staną na progu szansy na największy sukces od 1966 roku. 25 lat temu także byli w domu, ale decydujący rzut karny zmarnował w półfinałowym meczu z Niemcami... Gareth Southgate. Teraz 50-latek będzie miał okazję na rewanż. Jeszcze raz - w domu. Z Londynu Sebastian Staszewski, Interia Zobacz nasz codzienny program o Euro - Sprawdź! Nie możesz oglądać meczu? - Posłuchaj na żywo naszej relacji!