Co pana podkusiło aby wsiąść na motor? Tomasz Kowalski: Dostaliśmy wiadomość z Tomkiem Adamcem, że musimy stawić się szybko na kontroli antydopingowej w Cetniewie. Dlatego coś nas podkusiło i pożyczyliśmy motor od kolegi w Gdyni. Ale nie jechaliśmy szybko, normalnie, nie przekraczaliśmy prędkości. W pewnym momencie nie wiadomo skąd wyjechała nam jakaś pani. Gdybyśmy pędzili tym motocyklem, teraz już byśmy nie rozmawiali... Pamięta pan moment wypadku? Większość szczegółów mam przed oczami. Najważniejsze, że żyjemy. Pogodziłem się z tym, że nie pojadę na igrzyska w Londynie, ale przecież będą następne za cztery lata w Rio de Janeiro. To jest mój cel. Muszę uniknąć podobnych błędów. Mam teraz czas na głęboką refleksję i wiem, że będę silniejszym człowiekiem. Doktor Andrzej Późniak daje małą iskierkę nadziei... Zobaczymy, co będzie. Jestem zdeterminowany, aby się wyleczyć, bo to jest najważniejsze. Nawet jeśli miałoby trwać dłużej, niż teraz zakładamy. A gdyby jakimś cudem udało się zdążyć, byłby to dar niebios. Ale nie zamierzam forsować zdrowia i robić niczego na siłę. W poniedziałek miał pan zostać przetransportowany z Pucka do Wrocławia. Już jestem na Dolnym Śląsku. Lekarze powiedzieli, że nie będę miał żadnych operacji, ale czeka mnie kilka tygodni leżenia w łóżku. Cóż zrobić, muszę uzbroić się w cierpliwość, nie będę przecież wariował.