W Polsce jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci ostatnich lat. Dlaczego skalą popularności wielokrotnie przebija wielu utytułowanych sportowców, rekordzistów, medalistów świata i Europy? To proste. Chodzi o sztukę budzenia emocji. Marcin Najman opanował ją w stopniu niemal doskonałym. Łukasz Żurek, Interia: Zacznijmy od pytań trudnych. Kim jesteś, Marcin? Marcin Najman: - Jestem byłym zawodowym sportowcem. Chociaż nie... bo cały czas z tego żyję. Jestem zawodowym sportowcem. Wikipedia przedstawia cię jako osobowość medialną - tak samo jak Oprah Winfrey, Justynę Steczkowską albo Krystynę Jandę. Pasuje ci taka kategoria? - Myślę, że trzeba to doprecyzować. Rzeczywiście pojawia się tam takie określenie, ale dopiero po którymś przecinku. Przede wszystkim przedstawiony jestem jako pięściarz, zawodnik MMA, kick-bokser i promotor boksu. A osobowość medialna? Nie przeszkadza mi to. Udzielam się w mediach nie tylko jako sportowiec. W sumie trzyma się to kupy. Ale wiesz, że tzw. ludzie z branży padają ze śmiechu, kiedy ktoś nazywa cię sportowcem... - Jacy ludzie? Choćby Przemysław Saleta. Ale też inni, którzy stają lub swego czasu stawali w ringu. - W twoim pytaniu jest ewidentne nadużycie. Jerzy Kulej, Andrzej Gołota, Marian Kasprzyk, Janusz Zarenkiewicz i Michael Buffer mieli o mnie zupełnie inne zdanie, a to największe ikony świata boksu. Moją pozycję próbują podważyć tylko ci, którzy są ze mną skonfliktowani i którym z różnych powodów jest ze mną nie po drodze. Jednym z nich jest właśnie Saleta. Swego czasu zaistniał między nami konflikt na tle osobistym i on nie potrafi sobie z tym poradzić. Niech lepiej powie, od kogo dostał największe bicie w karierze. Jak go znam, to sobie nie przypomni. Posiadam licencję zawodowego boksera od 2001 roku, w tym czasie z 21 walk wygrałem 15. Trudno się bić z takimi faktami. Równie dobrze ktoś może powiedzieć, że jestem kosmonautą i tak samo minie się z prawdą. A tymczasem jesteś... muzykiem i nauczycielem. Maturę zdawałeś w Zespole Szkół Muzycznych. Potem skończyłeś pedagogikę. Mógłbyś układać dzieciom nuty na pięciolinii - za pieniądze. - Niestety nigdy nie miałem takiego pomysłu na siebie. Na studiach w planie zajęć było wiele takich rzeczy, które umiałem już z liceum. Nowością, która mnie interesowała, była w zasadzie tylko psychologia. Miałem więc sporo czasu na trenowanie sportów walki i temu się poświęciłem. Jako nauczyciel odbyłem kilkanaście lekcji z dziećmi - jedynie w trakcie praktyk. Teraz uczę muzyki już tylko moją córkę Weronikę. Ma siedem lat, uwielbia śpiewać i jest wielką fanką programu "The Voice Kids". Wystartuje jako uczestniczka? - Rozważamy to. Moja małżonka nie ma nic przeciwko temu. To musi być decyzja przed wszystkim córki. Ma już świadomość, że udział w takim programie to spore wyzwanie. Jeśli uzna, że jest na nie gotowa, na pewno będziemy ją ze wszystkich sił wspierać. Weronika zdążyła już poznać Edytkę Górniak, z którą od kilku lat mam przyjacielskie relacje. Ma więc z kogo brać najlepszy przykład. A talenty sportowe? - Nie uprawia jeszcze żadnej dyscypliny, ale jest bardzo wysportowaną dziewczynką. Chodzi ze mną na treningi i wyprawia na boku swoje akrobacje. Salta, stanie na rękach, na głowie. To wszystko ma już w małym palcu. Jest tak wygimnastykowana i rozciągnięta, że mogę jej tylko pozazdrościć. Ty jako dziecko brałeś udział w przedstawieniach teatralnych... - Jakieś początki tego były już w szkole podstawowej, później w liceum grywałem częściej. Pamiętam, że kiedyś występowałem przed spektaklem z udziałem Emilii Krakowskiej - to było takie muzyczne wprowadzenie do jej sztuki. Miałem okazję ją poznać, nawiązaliśmy bardzo fajny kontakt. Później sam stanąłem na prawdziwej scenie teatralnej. Zagrałem pastuszka z kontrabasem w "Pastorałce". Stare dzieje.