Wyczekiwana publikacja już teraz budzi w środowisku futbolowym ogromne kontrowersje. Jej autorka, Małgorzata Domagalik, pierwszego przedpremierowego wywiadu udziela Interii. Łukasz Żurek, Interia: Wiemy z dobrego źródła, że selekcjoner przeczytał książkę w jedną noc. Tak pochłania się tylko pasjonujące lektury... Małgorzata Domagalik: - Trzeba by o to zapytać selekcjonera. Pani jest zadowolona z efektu końcowego? - Nie używam takich kategorii - zadowolona czy niezadowolona. Mam na pewno poczucie, że napisałam uczciwą książkę. Pracowałam nad nią prawie dwa lata. Chciałam, żeby przeczytali ją przede wszystkim kibice. Dlaczego właśnie oni? - Bez nich piłka jako taka nie ma sensu. Książka zgodnie z planem wydawniczym miała się ukazać w maju, tuż przed Euro 2020. Zależało mi, żeby to właśnie kibice - zachowując prawo do własnego zdania i krytycznych opinii na temat tego, jakim selekcjonerem jest według nich Brzęczek - dowiedzieli się, kim jest ten człowiek, który stoi przy linii bocznej począwszy od pierwszego meczu turnieju. I żeby zastanowili się, że może Pan Nikt, jak selekcjoner bywa nazywany w mediach, ma jednak historię wartą poznania i opowiedzenia. Tę piłkarską i tę ludzką. I żeby zamiast tak często i wielokrotnie powtarzanych inwektyw - że nudny, beznadziejny, wuja, wsiok, pajac, dureń, osioł, wuefista - nakreślić wizerunek kogoś, kto najzwyczajniej w świecie na nie sobie nie zasłużył. Nie obawia się pani, że szybko znajdą się tacy, którzy dedykowanie książki kibicom uznają za jakiś rodzaj prowokacji? Brzmi to trochę jak biblijne "Przebacz im ojcze, bo nie wiedzą, co czynią". - Wręcz przeciwnie. Ta dedykacja to wyraz szacunku dla kibiców. To efekt przeświadczenia, że uczciwie będzie, jeśli przy okazji Euro dowiedzą się, kim jest selekcjoner ich reprezentacji. I to zgoła z innej perspektywy. To znaczy? - Z perspektywy tych, którzy znają go od lat i tych, którzy byli świadkami różnych zawirowań w jego życiu. Dlatego i ja nie ukrywam przyjaźni z selekcjonerem, a bywa że i emocjonalnego stosunku do tego, o czym w jego kontekście piszę. Mam do tego prawo, tak jak każdy kibic. Do własnego zdania także. Nie bawię się w dwuznaczności, niedopowiedzenia i nazywam rzeczy po imieniu. Przy czym tak naprawdę "W grze" to nie jest klasyczna biografia. Zresztą - nawiasem mówiąc - pewnie kiedyś na jej napisanie chętnych będzie wielu. To książka o człowieku zbliżającym się do półmetka życia, które moim zdaniem warte jest opisania. Po prostu. Książka zaczęła na siebie zarabiać kilka tygodni przed wejściem na rynek. Zrobił się spory szum, siłą rzeczy zaoszczędzono na promocji. - Tego nie wiem. Na pewno to całe zamieszanie nie było zamierzeniem autorów. Powstało w oparciu o handlową notatkę z ubiegłego roku, a nie o tę zautoryzowaną przeze mnie kilka tygodni temu. Skoro mówimy o szumie, to zacznę od razu od Kazimierza Górskiego... No właśnie, jak to z tym panem Kazimierzem było? - Jak każdy autor mam własne zdanie i w tym przypadku takie, a nie inne spostrzeżenia co do trenerskiej przyszłości Brzęczka. Powtarzam - przyszłości. Takiej, w której - w sposobie rozumienia piłki, pasji i podejściu do niej jako takiej - widzę w nim kontynuatora trenerskiej myśli Kazimierza Górskiego. Odważna teza, ciężka gatunkowo... - Mam tę przewagę nad "oburzonymi" moim porównaniem, że doskonale pamiętam mistrzostwa świata w 1974 roku. I to, jak przed wyjazdem na turniej Kazimierz Górski był postponowany, jak uważano, że się do niczego nie nadaje, że jedziemy tam nie wiadomo po co, że prosty, niemedialny, nie umiejący się wysłowić, że za często w dresie. A potem, po pierwszym wygranym meczu z Argentyną, z wrażenia podczas obiadu wszystkim łyżki wpadały do rosołu. Bo to była niedziela.