Dokładnie dekadę temu Łukasz Garguła wracał do "świata żywych" po koszmarnej interwencji chirurga, która załamała jego karierę. Pierwsze kroki stawiał na murawie z lękiem i niepewnością jutra. Nie wiedział wtedy, że - paradoksalnie - rozpoczyna jedyny mistrzowski sezon w swoim życiu. Dzisiaj ma pełne prawo uważać się za jednego z najbardziej niespełnionych polskich piłkarzy ostatnich dwudziestu lat. Ale z tego prawa nie korzysta. Nie narzeka, nie opłakuje straconych szans. Jest szczęśliwy. Dlaczego nigdy nie wyjechał do klubu zagranicznego? Co miał napisane drobnym druczkiem w klauzuli odstępnego? Który kolega z drużyny storpedował jego marzenia o występie w finałach mistrzostw Europy? Po co zabierał Biblię na przedmeczowe zgrupowania i z kim czytał ją na głos? Z jakiego powodu przestał ścigać lekarza, który zaszył mu w kolanie pękniętą śrubę i kawałek igły? Po latach łatwiej mu opowiadać o tym, o czym wcześniej mówić nie mógł lub zwyczajnie mu nie wypadało. Robi tylko jeden wyjątek - nie wraca do wątku afery korupcyjnej w polskim futbolu, która w którymś momencie uderzyła również w niego. Zapewnia, że został trafiony rykoszetem - jak wielu innych, którzy chcieli grać w piłkę, lecz przyszło im funkcjonować w ciężko chorym systemie. Nigdy się z tym nie pogodził. Nikogo dzisiaj nie oskarża i nikogo nie broni. Ale to już temat na zupełnie inne opowiadanie...