Na czas finałów Euro 2020 wcielił się w rolę komentatora i telewizyjnego eksperta. Opowiada Interii o tym, czego na antenie nie widać i nie słychać. Dzieli się też wrażeniami z fantastycznego turnieju, który niestety świętem jest tylko na murawie. Zobacz nasz codzienny program o Euro - Sprawdź! Łukasz Żurek, Interia: Euro na pierwszej linii frontu to dla pana kolejny duży turniej na komentatorskim stanowisku. Udana przygoda? Kamil Kosowski: - Generalnie stanowię tylko dodatek, komentatorem jest Rafał Wolski. A jakim? To wszyscy mieli przyjemność usłyszeć. Z tego co widzę, odbiór naszej pary był na ogół bardzo dobry. Ale Rafał to 80-90 procent tego duetu. Jeśli też dałem coś wartościowego od siebie, to bardzo się z tego cieszę. Korzystając z okazji, chciałbym podziękować moim kolegom z Canal+. To oni przez kilka lat przekazali mi tyle wiedzy, że komentowanie meczów piłkarskich nie sprawia mi dzisiaj problemu i dzięki temu udaje mi się Rafałowi nie przeszkadzać. Tyle że to się nie wzięło samo z siebie - trzeba było to trenować i ćwiczyć, tak jak każdy element na boisku. W przestrzeni wirtualnej pojawiły się głosy dezaprobaty, kiedy okazało się, że duet Wolski - Kosowski nie figuruje w obsadzie fazy ćwierćfinałowej. - To są miłe rzeczy, ale od samego początku było ustalone, kiedy kończymy. Nie było opcji na ćwierćfinał i dalsze fazy turnieju. Mieliśmy robotę do wykonania i wydaje mi się, że wykonaliśmy ją dobrze. Rafał podpisał umowę na siedem meczów. Ja kilka razy będę jeszcze gościł w studiu TVP. Które z odwiedzonych przez was miast oferowało najbardziej komfortowe warunki pracy? - Do Baku i St. Petersburga nie mieliśmy lotów. Komentowaliśmy rozgrywane tam mecze z "dziupli". Byliśmy w Londynie i Glasgow. Niestety w ogóle nie poczułem tam klimatu Euro. Poza stadionami praktycznie nigdzie nie widać kibiców. Obostrzenia spowodowane Covidem cały czas są bardzo surowe. W Szkocji o 22.00 zamiera wszystko. Lokale pozamykane, ulice puste. Po meczu nikt się nie cieszył, nikt nie celebrował. I to był bardzo smutny widok. W Londynie było podobnie? - Dookoła Wembley wybudowano nowoczesną dzielnicę. Fajnie i przyjemnie. Są wysokie apartamentowce, jest deptak, trochę restauracji, centra handlowe. Siłą rzeczy tych ludzi było więcej. Ale przed meczem Włochy - Austria też nie widziałem ani kibiców włoskich, ani tym bardziej austriackich. Tego mi brakowało. Niby piłkarskie święto, ale tylko na boisku. Poza nim niestety już nie. Jak bardzo zmieniło się samo podróżowanie? Natłok dodatkowych formalności musiał być uciążliwy. - Zgadza się. Procedury są tak restrykcyjne, że tą najmilszą częścią podróży był lot samolotem, co wcześniej wydawało się najmniej komfortowe. Dzisiaj dotarcie na pokład, a potem opuszczenie lotniska trwa zdecydowanie dłużej niż czas spędzony w powietrzu. Przed każdym wylotem musieliśmy zrobić test PCR, wypełnić kilka dokumentów i wydrukować kilka listów polecających z UEFA. Wszystko po to, żeby sprawniej przejść przez kolejne kontrole. A i tak trwało to bardzo długo. Każdego sprawdzano powolutku i skrupulatnie. Po przylocie wcale nie było z górki, prawda? - Przed Wembley trzeba było wykonać kolejny test - tylko po to, żeby wejść na stadion. Jestem zaszczepiony, ale nie miało to żadnego znaczenia, bo oni tam mają swoje regulacje. W Glasgow było inaczej. Na Hampden Park wchodziliśmy na podstawie akredytacji. Ale wszędzie oczywiście maseczki - na stadionie, w lokalach. Trzeba się było pilnować. Każde wejście do restauracji musiało być kwitowane albo kodem QR, albo podaniem danych osobowych. Menu sczytywaliśmy z internetu. Generalnie świat stanął trochę na głowie. Liczba komentowanych spotkań pokrywała się z liczbą podróży? - Nie. Raz byliśmy tylko w Glasgow, a innym razem spędziliśmy kilka dni w Londynie, stamtąd lecieliśmy do Szkocji, a wracaliśmy do Polski przez Amsterdam. To były intensywne dni, ale nie ma co marudzić na uciążliwe procedury. To tak, jakby narzekać, że boisko jest mokre, albo że trawa za długa. Takie są w tej chwili zasady i trzeba się do nich dostosować. Przez cały rok robiłem test na Covid co tydzień, wchodząc do siedziby Canal+. Miałem czas, żeby się przyzwyczaić. W pracy komentatora wiele jest takich drobiazgów, których ludzie nie widzą - dostają na antenie gotowy produkt, z którego są zadowoleni albo nie. W pana przypadku - jak wspomnieliśmy - przeważają oceny pozytywne. Ale zawsze znajdzie się ktoś niezadowolony. - Wszyscy myślą, że to takie łatwe - wsiąść w samolot, wejść na stadion i skomentować mecz. To są godziny pracy. Rafał mógłby o tym opowiedzieć zdecydowanie więcej. On musi wiedzieć wszystko. Ja jestem tylko od tego, żeby powiedzieć, dlaczego pewne rzeczy dzieją się na boisku. Oceny są różne. Jeżeli ktoś myśli, że nadaje się do tej pracy lepiej, to zapraszam. Chętnie zobaczę, jak jeden czy drugi mądrala siada z profesjonalnym sprawozdawcą i komentuje. To tak, jakby zagrać przy boku Cristiano Ronaldo - albo mu popsujesz mecz, albo się do niego dostosujesz. Mocne porównanie. CR7 to już salony... - Uważam, że komentatorów mamy znakomitych - nie tylko Rafał. Mateusz Borek, Jacek Laskowski, generalnie wszyscy, którzy pracują przy tym Euro. Pod tym względem jesteśmy mistrzami Europy bez dwóch zdań. Słuchałem Niemców, słuchałem Hiszpanów, słuchałem Anglików i Francuzów. U tych ostatnich jest w miarę nieźle. Ale poziom polskiego komentarza - tych komentatorskich jedynek - jest niesamowicie wysoki. Widzieliśmy, że w dobrym towarzystwie nie opuszczał pana doskonały humor. Jak to było z tym tureckim "młynem" na stadionie w Baku, który próbował pan rozbujać? - Mamy taką zabawę z kolegami, że jeśli widzimy kogoś podobnego do siebie czy do kogoś innego, to podsyłamy sobie takie zdjęcia. Zobaczyłem swojego sobowtóra w telewizji i wrzuciłem taką fotkę na Twittera. Trzeba mieć dystans do świata i stawiać czoło życiu z uśmiechem. Spontanicznie wyszło. Mam nadzieję, że kilka osób się uśmiechnęło. Mnie to szczerze bawiło przez jakiś czas. Nie możesz oglądać meczu? - Posłuchaj na żywo naszej relacji! Jak wygląda dzień meczowy komentatora? Pytam o te momenty, kiedy o żartach trzeba zapomnieć. - Bardzo podobnie jak w przypadku zawodnika. Śniadanie, spacer, potem krótka odprawa, na której ustalamy, jakie tematy będziemy poruszać i o czym będziemy opowiadać. Obiad, drzemka i później wyjazd na stadion. Trochę mi się przypomniały czasy piłkarskie. Tylko że jak grałem w piłkę, to na obiekcie byliśmy zwykle półtorej godziny przed pierwszym gwizdkiem, a teraz dwie godziny i czterdzieści pięć minut. Jak grasz, to podjeżdżasz autokarem i wchodzisz prosto do szatni, słuchasz muzyki albo idziesz się masować. Teraz jest nieco inaczej - trzeba było znaleźć swoje miejsce na stadionie i dokładnie sprawdzić całą inżynierię, czyli sprzęt. Dopiero potem mecz. A po meczu? - Już bez całego szeregu formalności. Zwykle czekaliśmy tylko na rozładowanie ruchu, żeby nie trzeba było stać w kolejkach do windy. Rafał robił jeszcze notatki, odłączaliśmy sprzęt i wracaliśmy do hotelu. W Glasgow był problem, bo mieszkaliśmy dosyć daleko, a pod stadionem nie było taksówek. Musieliśmy przejść ładnych parę kilometrów pieszo i dopiero gdzieś tam trafiliśmy na wolną taksówkę. Wcześniej nie zamawialiśmy kursu, bo nie wiesz, czy mecz potrwa 90 minut, czy skończy się po dogrywce i karnych. W Londynie nie było takiego problemu. Mieszkaliśmy jakieś 500 metrów od Wembley. Więcej czasu zajęła nam wycieczka do centrum miasta w dniu wolnym - 30 minut metrem z dwoma przesiadkami. Spotykał pan polskich kibiców na turniejowym szlaku? - Takich, którzy przyjechali z Polski? Nie. Spotkaliśmy kilku na Wembley i paru na Hampden Park. Mieszkają i pracują na Wyspach, przyjechali obejrzeć mecz. Pstryknęliśmy pamiątkowe zdjęcia, ale nie było czasu na dłuższe pogawędki. Musieliśmy być skupieni i skoncentrowani na przygotowaniach do transmisji. Pana zdaniem obronił się pomysł UEFA z mistrzostwami w 11 krajach? - Zależy z jakiego punktu widzenia na to spojrzeć. Pewnie biznesowo ma to jakiś większy wymiar. Mistrzostwa są piękne pod względem piłkarskim, oglądamy bardzo dobre mecze. Po tym ciężkim, epidemicznym sezonie mogło się wydawać, że zawodnicy będą zmęczeni. I że to wszystko będzie wyglądało bardziej na szachy niż na piłkę nożną. A tymczasem poziom rywalizacji jest naprawdę świetny. Natomiast pod względem kibicowskim pomysł UEFA oceniam jako absolutnie nietrafiony. Drużyny są rozproszone po całej Europie. W trudnych czasach kibice nie mają szans na to, żeby być przy swoich reprezentacjach i wspierać je dopingiem. Przejdźmy na koniec do kwestii sportowych. Kto zdołał pana wprawić w największy zachwyt przez ostatnie dwa tygodnie? - Indywidualnego bohatera jeszcze ten turniej zrodzi. Mieliśmy na razie wielkie niespodzianki w 1/8 finału. Fantastycznie zaprezentowały się ekipy Szwajcarii, Czech i Austrii, mimo że ta ostatnia ostatecznie odpadła. Ukraina dostała prezent od losu, wychodząc z grupy trzema punktami, a podziękowała za to w 120. minucie niezwykłego boju ze Szwecją. Natomiast chyba najpiękniejszą i najbardziej romantyczną historię tych mistrzostw piszą Duńczycy. I właśnie oni wzbudzili mój zachwyt. Po tym, co się stało z Eriksenem, przegrali najpierw dwa mecze, ale potrafili się podnieść i na razie idą jak burza. Jestem sam ciekaw, gdzie to wszystko się skończy i na kim mogą się zatrzymać. A w stosunku do kogo pomylił się pan najbardziej, jeśli chodzi o prognozy? - Oczywiście w stosunku do Francji. Pierwsze, co przychodziło na myśl, kiedy pytano o kandydata do tytułu, to mistrzowie świata. Wszyscy tak mówili, ja też. Na papierze nie chciało wyjść inaczej. Boisko pokazało jednak zupełne coś innego. Dlatego ta gra jest tak bardzo kochana - za to, że jest do końca nieprzewidywalna. Wierzył pan w sukces polskiego zespołu? - Kompletnie nie wiedziałem, na co nas stać. Byłem natomiast absolutnie przekonany, że stać nas na to, żeby ograć Słowaków. Tak się nie stało. Nie wyszliśmy z grupy, a potem ostatecznie "dobiło" nas to, co się wydarzyło w fazie pucharowej - czyli niesamowite batalie Austriaków z Włochami, Czechów z Holandią, Szwajcarów z Francją i Ukraińców ze Szwecją. Te mecze pokazały, gdzie my tak naprawdę jesteśmy w tym europejskim futbolu. Jesteśmy daleko, bardzo daleko. Paulo Sousa twierdzi, że jest w stanie to zmienić. Powinien kontynuować misję, w której powodzenie tak mocno wierzy? - Szczerze odpowiem, że jest mi to zupełnie obojętne. Patrząc na te drużyny, o których wspomniałem, było widać "coś", jakiś pomysł. Ci ludzie biją się o to, żeby założyć reprezentacyjne koszule. My pierwszy mecz oddaliśmy bez walki, w drugim mocno pobiegaliśmy i wyglądało to dobrze, a w trzecim nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Nie sądzę, żeby zmiana selekcjonera była sposobem na naprawienie wszystkiego, co nie funkcjonuje. Zresztą w Polsce nie mamy odpowiedniego kandydata. Komu w takim razie zaufać? - Albo wychowajmy sobie kogoś, kto obejmie kadrę na długie lata, albo zwiążmy się z kimś z zagranicy - ale też na długie lata, żeby miał czas wypracować jakiś styl tej reprezentacji. Wcale nie mówię, że mamy grać ofensywnie i od początku do końca trzymać kontrolę nad meczem. Zawsze graliśmy z kontry, umieliśmy to robić i kibice byli z tego zadowoleni. Teraz szukamy "kwadratowych jaj" i chcemy być Hiszpanią. Nie będziemy nigdy Hiszpanią, bo nie mamy takich piłkarzy jak ona. Koniec, kropka. Rozmawiał Łukasz Żurek Kwestionariusz - zobacz najnowsze wywiady w cyklu Interii