Wyjściowa jedenastka na pierwszy mecz w finałach Euro 2020 jest już niemal gotowa. Otwarta rywalizacja toczy się jeszcze o jedną, góra dwie pozycje. Czy bohaterowie turnieju sprzed czterech lat mogą spać spokojnie? Zapraszamy na drugą część obszernego wywiadu z szefem kadry. Kliknij tutaj, by przeczytać pierwszą część rozmowy z selekcjonerem Jerzym Brzęczkiem! Łukasz Żurek, Interia: Ile razy pomyślał pan o złożeniu dymisji z pełnionej obecnie funkcji? Jerzy BRZĘCZEK, selekcjoner piłkarskiej reprezentacji Polski: - Ani razu. Nie widziałem do tej pory powodu, żeby decydować się na taki ruch. W ogóle nie brałem tego pod uwagę. Najważniejsze cele, jakie przede mną postawiono, zostały zrealizowane. Powodem mogły być kwestie pozasportowe. Niechęć kibiców wobec pana w którymś momencie zaczęła przybierać rozmiary karykaturalne. - To nie są łatwe momenty. Nie tylko dla mnie. Jest mi przykro, kiedy z tego powodu cierpią moi najbliżsi. Rodzina powinna się przyzwyczaić do specyfiki mojej pracy, ale łatwiej tak powiedzieć, niż faktycznie uczynić. Najprościej byłoby nie czytać i nie słuchać nieprzychylnych komentarzy. Tylko jak to zrobić? Czy to w ogóle jest możliwe? Wiadomo, że w dobie mediów społecznościowych każda informacja obiega świat w mgnieniu oka. Nie ma pan chwilami wrażenia, że kontrakt z PZPN z czasem zaczął funkcjonować jak cyrograf? Jednym podpisem można było na chwilę wszystko wygrać i w dłuższej perspektywie bardzo wiele stracić. - Staram się na tę kwestię patrzeć pozytywnie, mimo dusznego klimatu jaki wytworzył się wokół mojej osoby. Każdy sobie zdaje sprawę w tym biznesie, że to nie jest łatwa, miła, przyjemna praca. I ja też od początku wiedziałem, że nie będą mnie ciągle chwalić i klepać po plecach. Ale czasem sobie myślę, że ta nieprzychylna atmosfera może nawet nie jest taka zła. Łatwiej kibica zaskoczyć dobrym wynikiem. I jednocześnie trudniej o bolesne rozczarowanie. Rozczarowani niezłomnością prezesa Zbigniewa Bońka poczuli się niezadowoleni z gry kadry kibice. Co zdecydowało, że nie poszedł za głosem ludu i pozwolił panu kontynuować selekcjonerską misję? - Prezes Boniek dobrze wie, jaką pracę wykonujemy i w jak trudnym momencie ją rozpoczynaliśmy. Ma swoje doświadczenia, obserwacje, przemyślenia. Nie jest człowiekiem, który podejmuje decyzje pod presją opinii publicznej. A nie jest tak, że ego prezesa to dzisiaj pana żelazna polisa na życie? Przez lata kariery zbudował w sobie mentalność zwycięzcy - więc teraz wybrał selekcjonera szóstym zmysłem nie po to, żeby na czyjeś życzenie przyznawać się do porażki. - Wolałbym, żeby sam prezes się do tego ustosunkował. Ja odpowiem inaczej - nikt nie musi bronić szefa kadry, jeśli bronią go wyniki. Jak zaczniesz przegrywać, najpierw pojawi się krytyka, a potem będą gotowi obedrzeć cię ze skóry. Jak zaczniesz wygrywać, będą mówić o tobie dobrze - chociaż akurat w moim przypadku nie zawsze się to sprawdza. Ale przypomnijmy sobie Leo Beenhakkera. Po awansie na Euro 2008 został niemal ozłocony. A co się stało dwa lata później, kiedy z kretesem przegraliśmy eliminacje mistrzostw świata? Pożegnano się z nim - mówiąc delikatnie - w bardzo nieelegancki sposób. Stresująca robota, bez dwóch zdań. Ma pan ulubiony sposób na relaks po pracy? Wędka, kręgle, origami... - Kiedyś, jak miałem troszeczkę więcej czasu, lubiłem pojechać na ryby. W tej chwili równie ważne jak relaks jest dla mnie przygotowanie mentalne. Bardzo dużo pomagał mi w tym zakresie psycholog Damian Salwin, którego znałem jeszcze przed objęciem funkcji selekcjonera. Współpracowaliśmy przez kilka dobrych lat. Właśnie rozstał się z reprezentacja Polski. To prawda, że pomagał bardziej panu niż piłkarzom? - Nie. Zresztą, na jego temat pojawiło się w ostatnim czasie wiele nieprawdziwych informacji. Nie chcę już teraz roztrząsać tego tematu. Na każdym zgrupowaniu zawsze kilku zawodników chętnie korzystało z jego wsparcia. Szczególnie ci młodsi. Zawsze na zasadzie dobrowolności, wedle własnych przekonań i potrzeb. Paru piłkarzy pracowało z nim, zanim objąłem drużynę narodową. I pewnie będą to nadal praktykować. Pożegnanie z psychologiem to nie koniec zmian w pana ekipie. Kto wymyślił Łukasza Piszczka w sztabie szkoleniowym reprezentacji Polski? - Zdziwiłem się bardzo, że dopiero teraz ten "news" się ukazał. Rozmawiałem z Łukaszem na ten temat, ale miało to miejsce ponad rok temu. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że finały Euro 2020 nie odbędą się w terminie. Uśmialiśmy się trochę teraz, bo informacja o naszej rozmowie ujrzała światło dzienne z naprawdę mocnym poślizgiem. W porządku. Ale jest temat czy go nie ma? - Łukasz nadal jest czynnym piłkarzem. Ktoś napisał, że może dołączyć do kadry już w marcu. To oczywiście niemożliwe. Jaki trener na świecie zwolni zawodnika z klubu, żeby pojechał na dziesięciodniowe zgrupowanie nie jako piłkarz, tylko jako członek ekipy? Absurd. Oczywiście Łukasz może się pojawić, przyjechać na mecz w odwiedziny - w takiej roli zawsze go serdecznie zapraszamy. Dołączy do sztabu tuż przed mistrzostwami Europy? - Zobaczymy. Może taka sytuacja się zdarzyć. Przyjdzie na przyuczenie do zawodu czy jako doradca? Oba warianty pojawiają się w dywagacjach, a przecież z gruntu się wykluczają. - Charakter ewentualnej współpracy muszę przedyskutować najpierw z Łukaszem. Od ponad roku nie wracaliśmy do rozmowy na ten temat. Uważam natomiast, że w nieodległej perspektywie taką postać polska piłka powinna wykorzystać. Porozmawiajmy chwilę o innej nietuzinkowej postaci: Robert Lewandowski. Jesteście sojusznikami na dobre i na złe, szanujecie się bezwarunkowo i w każdej sytuacji służycie sobie wzajemnym wsparciem... - Pozostajemy w bardzo dobrych relacjach. To wersja oficjalna. A gdybyśmy zajrzeli głębiej za kotarę? - Nie ma za nią niczego sensacyjnego. Po prostu zdarzają się takie momenty - w trakcie meczu, po meczu, na konferencji prasowej - które wyzwalają duże emocje. Zwłaszcza wtedy, kiedy trzeba pogodzić się z porażką. Ktoś coś powie, zachowa się w taki, a nie inny sposób - i od razu nakręcana jest spirala domysłów. Próbujemy się domyślić, dlaczego Lewandowski z coraz większym trudem skrywa frustrację podczas zgrupowań kadry. To już nie ten sam facet, który jeszcze niedawno uśmiechnięty i rozpromieniony tańczył na Tik-Toku. - Robert to w tej chwili najlepszy napastnik świata. Jeśli w kadrze nie strzela goli, nie ma sytuacji bramkowych, to nie jest z tego powodu szczęśliwy. Ma prawo być sfrustrowany. Łączy nas to, że on chce odnosić z tą reprezentacją sukcesy, chce za każdym razem wygrywać - tak jak ja. Napastnik zawsze będzie rozgoryczony, kiedy nie trafia do siatki, a drużyna przegrywa. Tak się stało po ostatnim meczu z Włochami w Lidze Narodów. To był nasz najsłabszy występ za mojej kadencji. Kapitan skwitował go ośmiosekundowym milczeniem. Zaraz potem specjaliści od analizy mowy ciała wystawili kilka ekspertyz - i na tej podstawie kibic zbudował sobie obraz relacji między szefem kadry a jej największą gwiazdą... - Z Robertem rozmawiam częściej, niż się komuś może wydawać. Po meczu z Włochami wszystko sobie wyjaśniliśmy i uznaliśmy temat za zamknięty. Nie słyszałem natomiast, żeby ktoś się bliżej zainteresował tym, co tego samego dnia - na temat drużyny, atmosfery w niej i jej relacji z trenerem - mówił Kamil Glik. Dlaczego dziennikarze nie powołują się na wypowiedź wicekapitana drużyny? Nad tym się można dłużej zastanowić. To kwestia intencji i przekazu. Ze wszystkiego można zrobić coś pozytywnego albo coś negatywnego. W zależności od tego, jaki będziesz miał cel. Więcej aktualności sportowych na sport.interia.pl. Kliknij!