Ma na koncie tytuł mistrzyni świata (2009) i halowej mistrzyni Europy (2011). W letnich igrzyskach olimpijskich startowała trzykrotnie - w Atenach (2004, brązowy medal), Pekinie (2008) i Londynie (2012). Czwarty udział zaliczy już niebawem w nowej roli - jako jeden z ekspertów na antenie Eurosportu. Karierę oficjalnie zakończyła w 2015 roku. Dziewięć lat wcześniej wyszła za mąż za swojego trenera, Jacka Torlińskiego. Łukasz Żurek, Interia: Mąż i żona z dokładnie takim samym rekordem życiowym - 4,85. Ewenement na skalę światową. Udało się ustalić przez 15 lat małżeństwa, czyje osiągnięcie należy cenić ciut wyżej? Anna Rogowska: - Między męskim a damskim rekordem świata jest ponad metr różnicy, więc mój wynik mówi sam za siebie (śmiech). Ale trzeba pamiętać, że mąż skoczył tyle jeszcze w wieku juniora, a ja już podczas rywalizacji seniorskiej. Jego kariera zawodnicza bardzo szybko przeobraziła się w trenerską. Na moje szczęście oczywiście, bo dzięki niemu trafiłam na niego i to on poprowadził mnie do wielu sukcesów. W międzyczasie zdecydowaliśmy się na małżeństwo i śmiejemy się do dzisiaj, że to nasz największy wspólny sukces. A co do wyniku sportowego - wielokrotnie atakowałam 4,86, ale nigdy nie udało mi się skoczyć ten jeden centymetr wyżej. Oficjalne pożegnanie z wyczynowym sportem nie należało do łatwych. Ogłoszenie zakończenia kariery wiązało się z większymi stresem niż przed wyjściem za mąż - to pani wyznanie w jednym z wywiadów... - Tak naprawdę przed wyjściem za mąż w ogóle się nie stresowałam. To był bardzo radosny dzień i bardzo miło go wspominam. Ślub coś zaczynał w moim życiu, a zakończenie kariery to było zamknięcie jakiegoś etapu. Wiązał się z tym olbrzymi sentyment i trochę też żal, że na zawsze zatrzaskują się jakieś drzwi. Ale była też świadomość, że otwierają się kolejne. W mojej karierze nie brakowało sukcesów, mam mnóstwo pozytywnych wspomnień. Cieszę się, że mogłam spotkać na swojej drodze tak wielu wspaniałych ludzi. Wspierali mnie na każdym etapie przygody ze sportem. Bez nich na pewno trudniej byłoby mi osiągnąć to, co osiągnęłam. Została pani przy panieńskim nazwisku. To znaczy, że traktuje je pani jak dobrze kojarzącą się markę? - Mam nadzieję, że tak jest właśnie postrzegane. Tak, to jeden z powodów tego, że nie zdecydowałam się na zmianę nazwiska. Pracowałam na nie wiele lat i więcej ludzi kojarzy mnie bardziej właśnie z nim niż z nazwiskiem męża. W jaki sposób udało się pani zdyskontować sukcesy sportowe już po odłożeniu tyczki w kąt? - Nie ukrywam, że byłam przygotowana na to, żeby zakończyć karierę ze spokojną głową - nie przejmować się, za co będę żyć i co będę robić. Plan B miałam gotowy sporo wcześniej. Pewne biznesy pracowały na mnie i moją przyszłość już wtedy, kiedy jeszcze skakałam. Lata ciężkiej pracy okazały się owocne, również finansowo. Nie jestem osobą rozrzutną, potrafiłam zainwestować pieniądze i dzisiaj mogę spokojnie funkcjonować bez zawodowego sportu. Co okazało się udaną inwestycją? - Obiekty sportowe. Ale nie lekkoatletyczne. Zainwestowaliśmy w hale do gry w piłkę nożną. Dla amatorów i dzieci. Było takie zapotrzebowanie w Trójmieście i okolicach, więc postanowiliśmy ten rynek zasilić. To rodzinny interes. Działa przy nim mój mąż, jego brat i ich ojciec. Mamy w sumie siedem hal - w Gdańsku, Gdyni i w Elblągu. Są to obiekty półotwarte, można z nich korzystać cały rok. Rozumiem, że interesu doglądają głównie mężczyźni. Pani czym się dzisiaj zajmuje? - Przez kilka lat realizowałam się na skoczni jako trenerka. Dzieliłam się wiedzą i pasją z początkującymi zawodnikami. Zawsze gdzieś z tyłu głowy siedziało mi takie przekonanie, że chciałabym pracować z dziećmi i młodzieżą, uczyć ich skakania. Sama przestałam skakać, ale cały czas byłam blisko tyczki i myślę, że to też w jakiś sposób pomogło mi w przejściu do życia na sportowej emeryturze - bez takiego drastycznego "odcięcia". Teraz jednak mam bardziej ograniczony czas niż wcześniej. Jestem mamą 2,5-letnich bliźniaków. Wspaniała rola. Jak się pani w niej odnajduje? - Cały czas muszę być w doskonałej kondycji, żeby za nimi nadążyć, a to dopiero początek (śmiech). Praca na 24 godziny. Tego się nie da wyobrazić. To jest szaleństwo. Powie tak każdy rodzic bliźniaków. Mam dwóch bardzo żywiołowych chłopców. Leon i Henryk. Od razu dwójka nam się trafiła. Radości i szczęścia, jakie niosą narodziny dzieci, nie da się porównać z niczym innym - z żadnym medalem, z żadnym sukcesem. Macierzyństwo wymaga większej samodyscypliny niż lata treningowego reżimu? - Rodzicielstwo to dla mnie coś nowego, człowiek uczy się tego dopiero przy dzieciach. Wiele cech, które nabyłam w trakcie kariery - byłam zawodniczką bardzo uregulowaną, uporządkowaną - na pewno pomogło mi w pierwszym okresie bycia mamą. Potrzebowałam dużo cierpliwości. Ale zrozumiałam też, że nieustanny perfekcjonizm nie przynosi niczego dobrego i w macierzyństwie jest wręcz niewskazany. Wiosną obchodziła pani 40. urodziny. Coś się zmienia u kobiety w odbiorze świata po przekroczeniu tej granicy? - Nie, nie w moim przypadku. Mam zdrowy stosunek do dojrzewania i w pełni akceptuję przemijający czas. Swoją "czterdziestkę" spędziłam w Grecji. Ze względu na olimpijski medal zdobyty w Atenach mam duży sentyment do tego kraju. Byłam tam multum razy, ale nigdy wcześniej turystycznie. Zawsze na zawodach. Nie było czasu, żeby zobaczyć coś ciekawego, coś zwiedzić. Udało się dopiero teraz. To był znakomity pomysł. Od dawna to pani planowała czy wyszło spontanicznie? - Na początku wszystko działo się za moimi plecami. Mąż wraz z moją przyjaciółką wybadali najpierw grunt i zaczęli wszystko organizować. Zdradzili pomysł dopiero po jakimś czasie i potem już wspólnie kontynuowaliśmy przygotowania. Byliśmy na Rodos. Wszystkie najbliższe mi osoby spędziły moje urodziny ze mną, łącznie 11 uczestników wyprawy. Fajne przeżycie. Tym bardziej, że przez pandemię długo nie mogliśmy nawet pomyśleć o czymś takim. Ale wszystko przed nami. Jak dzieci troszeczkę podrosną, będziemy podróżować częściej. Będzie też można znowu pomyśleć o tyczce. - Jak chłopcy wejdą w życie przedszkolne, później szkolne, będę mogła wrócić do pracy trenerskiej. Czasem człowiek kończy karierę, ma przesyt, chciałby przeskoczyć na inne tory. Ja nie potrafiłabym się odsunąć całkiem na bok. Moja miłość do tyczki nie wygasła. Nadal kocham ten sport i to się pewnie nigdy nie zmieni. Od pięciu lat żadna z kobiet nie osiągnęła granicy pięciu metrów. Cokolwiek przemawia za tym, że może się to wydarzyć za chwilę w Tokio? - Tak, jak najbardziej. Jeśli wszystko dobrze się potoczy, to Amerykanka Katie Nageotte może tego dokonać. W tym sezonie skacze bardzo regularnie na poziomie 4,90 i wyżej. Widziałam jej skoki. Jest na fali wznoszącej, a technicznie wciąż posiada rezerwy. Już w Tokio spokojnie może zaatakować nie tylko granicę pięciu metrów, ale również rekord świata Jeleny Isinbajewej, czyli 5,06. Zrobi to, jeżeli będzie miała dobry dzień. Trzymam za nią kciuki, bo uwielbiam, kiedy coś się dzieje w danej konkurencji. Fajnie byłoby zobaczyć nowy rekord świata, tak jak fajnie było popatrzeć na Armanda Duplantisa, który ze startu na start skakał coraz lepiej i w końcu pobił rekord świata "z brodą" należący do Siergieja Bubki. To są wyjątkowo chwile. A my zastanawiamy się cały czas, dlaczego po erze Anny Rogowskiej i Moniki Pyrek nie wydarzyło się w kobiecej rywalizacji nic, co przyniosłoby kolejne powody do dumy kibicom polskim. - Chyba nikt się nie spodziewał, że tak to będzie wyglądało. Dziewczyny skaczą zdecydowanie niżej, niż byśmy tego oczekiwali. Ale to żaden zarzut w ich stronę, bo one robią wszystko, żeby sukcesywnie pobijać swoje rekordy życiowe. Myślę, że brakuje nawiązania do tego schematu szkolenia, które myśmy z Moniką realizowały. W tamtym czasie mieliśmy wiele zawodniczek, które skakały 4,50. Eliminacje na duży imprezy międzynarodowe to była poważna rywalizacja. Często jeździłyśmy we trzy. A teraz w Tokio nie zobaczymy żadnej polskiej tyczkarki. W Rio było tak samo, więc można już mówić o trwałym regresie. Nie ukrywam, że to dla mnie przykra sprawa. Trudno uwierzyć, że brakuje talentów - więc musi szwankować tak zwany system. - Do czasu, kiedy pojawiły się moje dzieci, trenowałam utalentowaną polską zawodniczkę - Justynę Śmietankę. Skakała 4,55. To był 2018 rok. Od tamtej pory nie ma nikogo, kto osiągałby taką wysokość. A żeby jeździć na duże imprezy, trzeba skakać właśnie 4,50 - 4,60 i więcej. Co się stało z zawodniczką, o której pani mówi? - Kiedy odeszłam na macierzyństwo, zmieniła trenera i próbowała z nim współpracować. Ale później przestała trenować. Dzisiaj nie ma już nic wspólnego ze sportem. Wcieliła się do wojska. Pochodzi z wojskowej rodziny i poszła tą drogą. Być może takich historii jest więcej. - Jest mnóstwo zdolnych dziewcząt, które fajnie się rozwijają, ale to jeszcze nastolatki. Żeby skakały ponad cztery metry, potrzeba czasu. To nie jest tak, że ktoś przychodzi i poprawia się o pół metra w ciągu roku. Musi trafić na odpowiedniego szkoleniowca, mieć odpowiednio dopasowany sprzęt, a z tym w klubach bywa różnie, bo wiadomo - kwestie finansowe. Brakuje też odpowiednich obiektów. Większość z nich dostosowana jest nie do skakania, tylko do biegów. Problemów jest więcej, ale i tak zawsze najważniejsza jest praca od postaw. Żeby coś urosło, trzeba "zasiać" na samym dole i tam wesprzeć młodzież oraz trenerów. Męska tyczka ma się całkiem inaczej. W Tokio wystartują trzej nasi reprezentanci - Piotr Lisek, Robert Sobera, Paweł Wojciechowski. - Zgadza się, ale jakby się tak bliżej przyjrzeć, to po nich też jest olbrzymia dziura. Kiedy skończą skakać, może nastąpić taka sama sytuacja, jak ta po odejściu Moniki i moim. To sprawa do przemyślenia dla ludzi odpowiedzialnych za system szkolenia w PZLA. Związek powinien nad tym przysiąść i zastanowić się, co zrobić, żeby młodzież prężnie się rozwijała. Podziela pani zdanie, że powrót z igrzysk bez medalu polskiego tyczkarza będzie należało uznać za rozczarowanie? - Nie. Myślę, że sukcesem jest już sam fakt, że mamy w Tokio trzech reprezentantów. To maksymalna liczba uczestników z jednego kraju w zawodach najwyższej rangi. Każdy z nich marzy o finale, ale kandydatów do medalu jest przynajmniej dziesięciu. Szykuje się bardzo zacięta rywalizacja o podium i to na poziomie mniej więcej 5,90. Będzie trudno, ale wierzymy. Piotr Lisek jest w bardzo dobrej dyspozycji, do tego to niezwykle waleczna postać. W Rio był czwarty. Marzy o tym, żeby tę pozycję poprawić. I ma świadomość, że kibice też na to czekają. Myślę, że go na to stać. Zresztą żaden z naszych tyczkarzy nie leci do Japonii na wycieczkę, tylko po to, żeby pokazać się z jak najlepszej strony i skoczyć przynajmniej rekord sezonu. W trzech ostatnich letnich igrzyskach olimpijskich sięgaliśmy regularnie po 11 krążków jako reprezentacja. Jaka jest pani prognoza na tegoroczną batalię? - Wszystko wskazuje na to, że ten wynik powinien zostać poprawiony. Myślę, że mamy realne szanse na 15 medali. A w męskim młocie może uda się nawet zdobyć dublet - złoto i srebro. Większość naszych reprezentantów pierwszy start w igrzyskach ma już za sobą. Wiedzą, jak to wygląda. Stres związany z udziałem w tak wielkiej imprezie nie będzie ich deprymował, a stanie się mobilizujący. To jednak tylko prognoza. Sport jest nieprzewidywalny - często piękny, ale i czasem okrutny. Wróćmy jeszcze na koniec do czasów pani rywalizacji z Moniką Pyrek, którą wspominaliśmy już w tej rozmowie. Jak układały się relacje między wami? Różnie się mówiło na ten temat, powstało wiele mitów. - Nasza rywalizacja akurat dla kibiców była bardzo korzystna. Jak jednej nie poszło, to poszło drugiej - albo obie przyjeżdżały z medalem. Ale relacje między nami były momentami trudne. Każda z nas ma taki charakter, że interesowały nas tylko najcenniejsze trofea. Miejsc na podium było mało, kandydatek do zwycięstwa dużo. Trzeba było walczyć z całym światem i jeszcze z największą konkurentką krajową. W końcowym rozrachunku obie wiele na tym zyskałyście. - To prawda. Dużo pozytywnego wniosło w nasz rozwój to, że miałyśmy siebie. Wzajemnie się napędzałyśmy, a to generowało sukcesy. Ale było też sporo niedobrego klimatu wokół nas. Niektórym chyba zależało na tym, żeby relacje między nami były odbierane jako negatywne. Wszystko miało wyglądać tak, że się bardzo nie lubimy, bo wtedy to było bardziej medialne. Sposób konwersacji z nami często sprowadzał się do tego, żeby jakoś "napuścić" na konkurentkę. Myślę, że to nie było nikomu potrzebne. Porównywano nas nieustannie do rosyjskiego duetu Jelena Isinbajewa - Swietłana Fieofanowa. One naprawdę się nie znosiły - myślę, że do dzisiaj ze sobą nie rozmawiają. Ktoś może oczekiwał, że między mną a Moniką będzie tak samo. Utrzymujecie ze sobą kontakt? - Mamy bardzo dobry i stały kontakt. Nadal ze sobą rozmawiamy, tyle że teraz już na nieco inne tematy - najczęściej o macierzyństwie i dzieciach (Monika Pyrek również jest matką dwóch synów - przyp. red.). Trudne relacje z czasów zawodniczych nie spowodowały, że zerwałyśmy znajomość. I to też uważam za sukces. Nie byłyśmy przyjaciółkami, ale szanowałyśmy się wzajemnie. To nas zawsze trzymało w pionie. Rozmawiał Łukasz Żurek Kwestionariusz - zobacz najnowsze wywiady w cyklu Interii