Dariusz Wołowski, Interia: Podobno rodzice poznali się tak, że mama szła na spacer nad Wisłę, a na brzegu siedział samotny żołnierz i śpiewał "Polesia czar". Tata ujął mamę pięknym głosem? Dariusz Górski, syn Kazimierza: - Jest kilka wersji tej historii. Najbardziej prawdopodobna jest taka, że mama szła na przechadzkę koło kortów Legii, gdzie piłkarze mieli swój domek klubowy. "Polesia czar" śpiewali wszyscy. Mama przystanęła, posłuchała i poszła. Następnego dnia zaczepił ją taty kolega Edzio Dawidowicz i mówi: "Mamy tu takiego nieśmiałego żołnierza, który bardzo by chciał pannę poznać". Mama się zarumieniła, tatę koledzy wypchnęli na przód. I tak to się zaczęło. W pierwszym mieszkaniu, które dostali z Legii po ślubie, przeciekał sufit. Woda kapała do łóżka. Pani Maria poprosiła męża, żeby coś na to poradził, czyli poprosił w klubie o pomoc. A on przestawił łóżko w drugi kąt pokoju. Prawda? - Prawda. Ojciec nie znosił prosić o cokolwiek. Zawsze uważał, że i tak jesteśmy szczęściarzami, że w ogóle mamy gdzie mieszkać. A że dach przecieka? Czy on dekarzem był, żeby takie rzeczy załatwiać (śmiech). Pierwsze wspomnienie ojca z pana dzieciństwa? - Zabrał mnie na stadion Legii jako trzylatka. Gwiazdą drużyny był wtedy Ernest Pol. Ale jaki to był mecz? Nie pamiętam. Moje główne wspomnienie z dzieciństwa związane z ojcem było jednak takie, że notorycznie go nie było. O dom dbała mama, tata realizował swoje marzenia związane z piłką. Ja nie narzekałem, miałem dzięki temu masę swobody. Ojciec o nic się nie czepiał. Zresztą nie czepiał się nawet jak był w domu. U nas nie padały przekleństwa, nie było kłótni, żadnej wojny domowej. Nie pamiętam, żeby ojciec przeklinał. Tacy byli ci Lwowiacy. Klęli w duchu, lub pod nosem, bo na głos nie wypadało. Jakieś lanie, czy coś? - A gdzie tam. Nic. Spokój był. Czasem tylko zjeżdżali się do nas Lwowiacy. Ojciec stawiał na stół butelkę wódki i toczyły się nocne Polaków rozmowy. My kładliśmy się spać w drugim pokoju, a oni gadali, wspominali - piłka, wojna, kto zginął, kto przeżył. Bywali u nas Brzeżańczyk, Matyas, Kuchar - wtedy już znani trenerzy. Kiedy wstawaliśmy z siostrą rano i szliśmy do szkoły, oni ciągle gadali. Nie były to jakieś pijaństwa, raczej dyskusje o życiu i piłce. Ojciec pana do piłki nie zachęcał? - Nie. Oczywiście grałem jak każdy na podwórku, zresztą co my mieliśmy wtedy do roboty? Lata pięćdziesiąte, czy sześćdziesiąte w PRL nie pozostawiały wielkiego wyboru. Kopałem piłkę z kolegami, ale byli ode mnie lepsi, zdolniejsi i bardziej zacięci. Jak tylko podrośliśmy i zaczęły się dziewczyny, kawiarnie to piłka mi wyparowała z głowy. Ojciec był zajęty pracą. Wyjeżdżał na dwa miesiące na zgrupowania z kadrą. To była inna epoka. Trener reprezentacji spędzał z piłkarzami masę czasu, a nie dwa dni przed meczem jak teraz. Mama panowała nad domem. A wdzięczny ojciec powtarzał, że takich dziewczyn już nie ma. Mógł w spokoju realizować swoje pasje, mama to akceptowała. Taki był w domu podział ról i nikt nie czuł się pokrzywdzony. No, ale chyba kiedyś w końcu z ojcem pan pogadał? - Najwięcej wtedy, kiedy już skończył pracę z kadrą Polski i wyjechał do Grecji, do Panathinaikosu. Na każde wakacje przyjeżdżałem do niego z żoną. Zapraszał na kolację do knajpki i wtedy długo rozmawialiśmy. Kłopot był przy płaceniu, bo nikt od ojca nie chciał wziąć pieniędzy, a potem też i ode mnie. Nalegania nic nie dawały. Przyjemnie być synem sławnego ojca? - Zazwyczaj. Czasem to bywało trochę męczące, ale ja rozumiałem ludzi, którym sukces taty sprawiał wiele radości. Tę radość przelewali na mnie. Na przykład podczas mundialu w RFN. Mecze oglądałem z kolegami na praktykach studenckich. Tam też nikt nie pozwalał mi zapłacić za piwo. Można popaść w problemy alkoholowe. - Można (śmiech). Nie pamięta pan ojca jako piłkarza? Na mecze regularnie razem nigdy nie chodziliście? - Nie. Tata skończył karierę w 1953 roku, kiedy ja się urodziłem. Widziałem go na boisku jako oldboja. Kiedyś bawiłem się obok murawy, a tato nie zdobył bramki. Tak mnie to zdenerwowało, że wbiegłem na plac i zabrałem piłkę. Musieli mnie ganiać, żeby wznowić grę. Jako trener na stadion nie zabierał mnie często. Jak wpadał do domu ze zgrupowania, to czasem zdumiony patrzył na mnie, moją siostrę i mówił do mamy: "Popatrz Marysiu, jak nam już te dzieci podrosły". No, ale Kazimierza Deynę, Włodzimierza Lubańskiego, Jana Tomaszewskiego i inne wielkie gwiazdy polskiej piłki tamtych lat pan znał? - W dzieciństwie i wczesnej młodości nie za bardzo. Choć Deyna był naszym sąsiadem, więc mówiliśmy sobie "dzień dobry". Gdy już pokończyli kariery i zaczęli jeździć na mecze jako Orły Górskiego, wtedy się zaprzyjaźniliśmy. Wyjeżdżałem z nimi przez jakieś 30 lat. Przeżyliśmy razem masę przygód. To byli wspaniali ludzie, do wypitki i wybitki. Kiedyś chłopaki siedzą w szatni, a w pewnej chwili wdarł się do nich jakiś natrętny kibic. Potem poleciał do taty i wrzeszczy: "Panie Kaziu, oni tam piwo piją". A ojciec na to: "Ta drużyna nienaoliwiona nie zagra". Tak się składa, że wiele lat temu grałem przeciw Orłom Górskiego z reprezentacją dziennikarzy. Koszmarne wspomnienie. 90 minut rozpaczliwego biegania za piłką, bez najmniejszego efektu. Robert Gadocha wbił nam gola nożycami. Wyskoczył na wysokość głów naszych obrońców. - Byli już starszymi panami z brzuszkiem, a czasem trafiały im się za rywali jakieś ambitne, wybiegane chłopaki z trzeciej ligi. Po meczu młodzi przychodzili i z uznaniem dziękowali za lekcję. "Pokazaliście nam, czym się różni gra w piłkę od kopania piłki" - mówili. To wciąż byli wielcy grajkowie. Nie musieli biegać, sprawiali, że biegał przeciwnik. Zwykle z każdą minutą coraz bardziej wkurzony. Ojciec patrzył na to z ławki i czasem rzucał jakieś uwagi jakby to był mecz o stawkę. Tyle, że u niego nigdy nie było zamordyzmu. Luz, zabawa, on lubił się z piłkarzami dogadać. Może to był właśnie klucz do jego sukcesu? Ojciec mówił panu kiedyś, dlaczego w 1974 roku ta drużyna nie została mistrzem świata? - Zatrzymała ich ulewa we Frankfurcie, gdyby nie ona, wygraliby wtedy z Niemcami. Nie było na nich mocnych. Na ich ataki skrzydłami. Tymczasem błoto utrudniało szarże Gadochy i Laty, choć ten pierwszy robił co chciał z Bertim Vogtsem. Mama z siostrą pojechały na ten mecz, ja oglądałem go w telewizji. Ilu ja miałem wtedy kolegów. W domu na Madalińskiego drzwi były cały czas otwarte. Przychodził kto chciał. Pierwszym wielkim sukcesem Górskiego było złoto igrzysk w Monachium w 1972 roku. - Pamiętam, że oglądałem finał z Węgrami u kolegi przy rondzie ONZ. Emocje były takie, że po meczu całą grupą ruszyliśmy w miasto. Przy Marszałkowskiej dołączyli inni ludzie i nagle zrobił się spory pochód. Milicja się zaniepokoiła, że idziemy obalać system, ale szybko się przekonali o co chodzi. Warszawiacy chcieli ochłonąć po emocjach, cieszyć się razem ze zwycięstwa. Co prawda turniej na igrzyskach był mistrzostwami krajów komunistycznych, ale ZRRR, NRD, Węgry to były naprawdę mocne zespoły. Czy to wszystko musiało się skończyć po igrzyskach w Montrealu? Tato zrezygnował z posady selekcjonera. Za wcześnie? - Wątpię, by po Montrealu zdołał wycisnąć coś więcej z tej drużyny. Chłopaki chcieli już wyjechać za granicę, pograć, zarobić. Pamiętajmy jakie to były czasy. Nawet wielcy piłkarze tacy jak oni, zarabiali mizernie w stosunku do dzisiejszych standardów. Każdy z nich pod koniec gry w piłkę chciał się jakoś ustawić w życiu. Słynne były bon moty taty: "Legia nie zdobędzie trzeciej bramki zanim nie strzeli drugiej". I wiele innych. W domu też was nimi częstował? - Nie. W domu niczego takiego nie pamiętam. Kiedy wrócił z mundialu w RFN spytałem go czy myślał o tym, jaką drogę przebył: od 0-8 z Danią jako piłkarz, do 1-0 z Brazylią na mundialu, a potem 4-1 z Holandią w eliminacjach mistrzostw Europy jako trener. Ten ostatni pojedynek był najlepszym meczem kadry Górskiego. Pytał pan ojca o relacje z Andrzejem Strejlauem i Jackiem Gmochem? - Mówił, że oni mu nigdy nie przeszkadzali. Podsuwali pomysły, ojciec wyciągał wnioski. Bez wątpienia ich udział w sukcesach był duży, skoro ojciec z nimi współpracował. Potem przetarł im drogę do Grecji, gdzie obaj pracowali. Współcześni kibice wciąż pamiętają ojca? - Ci z mojego pokolenia tak. Młodzi mniej. Rocznica urodzin taty to dobry pretekst, żeby przypomnieć o nim. Oczywiście nie na siłę, nie nachalnie, ale tak, żeby młodzi wiedzieli, że choć Robert Lewandowski jest pewnie najlepszym piłkarzem w historii polskiej piłki, to przed nim też byli całkiem nieźli. Piłka to gra zespołowa, a takiej drużyny jak tamta teraz nie mamy. Rozmawiał Dariusz Wołowski