Ostatni rok sportowego życia Jarka Rzeszutki to materiał na dobry film. Ciężka kontuzja w finale Polskiej Hokej Ligi, "tylko" srebro, potem operacje, rehabilitacyjna harówa (nieporównywalnie cięższa od treningów), w końcu powrót do gry po 249 dniach przerwy i zdobycie Pucharu Polski oraz mistrzostwa! Gdy przed kilkoma dniami w ostatnim meczu finałowym strzelił gola na 3-1, radość była eksplozją niesamowitych emocji, jakie nagromadziły się w nim w ciągu całych ostatnich dwunastu miesięcy. Ochłonąć trzeba było jednak szybko, bo trener kadry Jacek Płachta wysłał mu powołanie na zgrupowanie przed mistrzostwami świata. Interia: Za panem ciężka kontuzja, wyczerpujące play-offy. Jak forma? Jarosław Rzeszutko: - W tym momencie jest już w porządku. Pewnie, że zmęczenie było, bo jednak play-offy były długie i wyczerpujące zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Pod tym drugim względem jest już OK, a fizycznie też już powinno wszystko wracać do normy. Teraz jest nowy etap - przygotowanie do mistrzostw i trzeba dać z siebie jak najwięcej, żeby przekonać trenera. Gdy wracał pan do zdrowia po ciężkiej kontuzji, wyobrażał pan sobie, że dziś będzie walczył o miejsce w reprezentacji na mistrzostwa świata, które będą jedną z największych imprez w historii polskiego hokeja? - Szczerze, to wcześniej nie sądziłem, że jeszcze otrzymam powołanie do kadry, ale to są już inne sprawy. Po ostatniej kontuzji, kiedy przez trzy miesiące nie mogłem normalnie chodzić, ciężko było myśleć, że jeszcze kiedykolwiek będę w reprezentacji. Wiadomo, chciałem jak najszybciej wrócić do sprawności, a potem do treningów i w końcu do gry. Jak najszybciej chciałem dołączyć do klubu, bo wiedziałem, że mamy bardzo dobrą drużynę i jakie przed nami cele. Osiągnęliśmy je, teraz jest kolejny; no, może nie cel, a marzenie. Cały czas krok po kroku idę do przodu i mam nadzieję, że ten marsz jeszcze się nie zakończył. Sportowcy zapewniają, że po ciężkich kontuzjach wrócą jeszcze mocniejsi. W pana przypadku właśnie tak było. Za panem bardzo udany sezon ligowy. - To przesłanie przyświecało mi od początku. Nie były to też słowa rzucone na wiatr, bo miałem wcześniej wiele kontuzji i jak analizowałem, to rzeczywiście po każdej wracałem silniejszy, lepszy. Nie tylko ze względu na nabrane doświadczenie, ale nawet pod względem fizycznym wyglądałem całkiem dobrze. Dlatego, mimo że była to moja najcięższa kontuzja, wierzyłem, że nie przeszkodzi mi w dalszym rozwoju. Tak się stało i bardzo się z tego cieszę. Już za kilka dni mistrzostwa świata w Krakowie. Trochę prezes podgrzewa atmosferę, trochę media, ale przyzna pan, że już samo utrzymanie w Dywizji IA będzie sukcesem? - Przede wszystkim trzeba walczyć w każdym meczu. Jeśli będziemy grali na sto procent możliwości, a nawet jeszcze lepiej - bo dzięki zaangażowaniu, ambicji można wyszarpać dodatkowo kilka, kilkanaście procent - to wyniki będą sprawą otwartą. Dlatego ciężko prorokować, czy będziemy walczyć o awans, czy o utrzymanie. Ale jak każdy da z siebie więcej niż sto procent, to nawet, jak coś czasem nie pójdzie, to kibic zrozumie i wybaczy. Natomiast, jak wszystko pójdzie dobrze, to spełnimy marzenia. Prezes PZHL zdecydował się wyłożyć 30 tysięcy euro, żeby wykupić ubezpieczenie od sukcesu i wypłacić wam wysoką premię w razie awansu. Pokazał, że mocno w was wierzy. Dodatkowo was to motywuje, czy nie rozmawiacie o tym? - Szczerze mówiąc, to nawet nie wiem, ile wynosi premia. Sto pięćdziesiąt tysięcy euro. - Tak? To fajnie, ale gra w reprezentacji to bardziej kwestia charakteru i spełnienia marzeń. Finanse nie są tu najważniejsze, choć to na pewno miło, że prezes obiecał taką premię. Myśli pan o rywalach przed mistrzostwami? - Na razie skupiam się na przygotowaniach, bo nie jestem najbliżej ostatecznej kadry. Chciałbym przekonać do siebie trenera. Nie chcę wybiegać zbyt daleko w przyszłość, bo teraz liczy się każdy dzień. Każdy z nich to kolejna szansa. Rozmawiał Mirosław Ząbkiewicz Zobacz gole z szóstego meczu o złoto (TVP Sport)