Wielka bieda, brak sponsorów... Kluby toczą wojnę z PZHL-em, skłócone są z sędziami i między sobą. Najpierw upolowano arbitra Macieja Pachuckiego (po nagonce zrezygnował z sędziowania w play-offach), a później Przemysława Kępę (jeden z czeskich trenerów zwyzywał go od bydlaków). Tak wygląda polski hokej. Hokejowa reprezentacja to jedyny przedstawiciel sportów olimpijskich, który jest na lodzie. Dosłownie i w przenośni, gdyż nie wspomaga go żaden sponsor. Liga słaba, zachwaszczona marnej klasy obcokrajowcami. Jej najlepszy przedstawiciel dostaje łupnia na etapie półfinałowym słabo obsadzonego Pucharu Kontynentalnego, w którym nie uczestniczy co najmniej sto najlepszych drużyn Europy. Z powodu braku środków, wielu hokeistów w naszym kraju staje się bezrobotnymi w kwietniu. Dotyczy to nawet niektórych reprezentantów Polski. Spokojni o przyszłość nie mogą być nawet ci, którzy mają umowy na dwa-trzy lata. - Dwu-trzyletni kontrakt czasem dostaniesz, ale nie masz żadnej gwarancji, że będzie on realizowany, bo klub może w tym czasie zbankrutować tak jak działo się z wieloma ośrodkami, ostatnio z Katowicami - opowiada nam jeden z bardziej doświadczonych hokeistów. Gdy w 2009 roku dziennikarze nagabywali ówczesnego selekcjonera piłkarskiej kadry - Franciszka Smudę o powołanie pozostającego bez klubu Ebiego Smolarka, Franz pół-żartem, pół-serio odpowiadał: - Równie dobrze mogę powołać Dariusza Szpakowskiego. On też nie ma klubu - mówił Smuda. Selekcjoner hokeistów Jacek Płachta w podobnej sytuacji musiał powołać do kadry na MŚ bramkarza Kamila Kosowskiego, który w tym sezonie, przez ponad dwa miesiące był bez klubu, a później rozegrał zaledwie 195 minut w kilku meczach, w GKS-ie Tychy, będąc rezerwowym. Na MŚ Kosowski będzie trzecim bramkarzem, który nie jest wpisywany do protokołu. Dostaje szansę dopiero na wypadek kontuzji pierwszego, bądź drugiego golkipera. Po raz ostatni "Biało-czerwonych" do elity wprowadził trener Wiktor Pysz, w 2001 roku, gdy potencjał polskiego hokeja był znacznie większy. Mieliśmy silnego napastnika w NHL - Mariusza Czerkawskiego, który w walce o awans nie uczestniczył, bo zatrzymali go New York Islanders, ale był jedynym rozpoznawalnym na świecie polskim hokeistą. Mieliśmy także silnych obrońców i występującego w zawodowej lidze niemieckiej - DEL napastnika Jacka Płachtę. Dzisiaj żaden Polak nie mieści się nie tylko w NHL, ale też KHL, DEL, silnych ligach Szwecji i Szwajcarii. Nasz jedynak w pełni zawodowej lidze czeskiej - Aron Chmielewski był głównie rezerwowym w walczącym o mistrzostwo kraju Ocelarzi Trzyniec. Te fakty nie świadczą na naszą korzyść, ale wiosnę w polskim hokeju wprowadzili trzy lata temu rosyjscy fachowcy Wiaczesław Bykow - Igor Zacharkin. Po dwóch latach pracy wydźwignęli reprezentację na zaplecze światowej elity. Nie naturalizacjami Kanadyjczyków, tylko ciężką pracą. Nad aspektem fizycznym, a przede wszystkim mentalnym. - Polscy hokeiści pod względem wyszkolenia technicznego i taktycznego w niczym nie odbiegają od światowej czołówki. Najbardziej odstają w kwestiach mentalnych, brakuje im wiary w siebie i to musimy zmienić - ogłosił Wiaczesław Bykow. Gdyby to powiedział któryś z polskich trenerów, uznano by go za wariata. Słowa te padły jednak z ust Bykowa, byłego świetnego napastnika ZSRR i Wspólnoty Niepodległych Państw, którego bramka strzelona jedną ręką dała jej triumf nad Kanadą w finale igrzysk olimpijskich w Albertville (1992). Jeżeli takie zdanie, ze śmiertelnie poważną miną, wypowiedział "Sława", to choćby one były wbrew rzeczywistości, to tym gorzej dla niej. I tak jak zrobili Rosjanie, z którymi para Bykow-Zacharkin sięgnęła po dwa mistrzostwa świata, identycznie postąpili Polacy: skoczyli w ogień za trenerami. Nie pytali dlaczego tak ciężko i tak dużo tych treningów, tylko harowali. Sęk w tym, że zubożałego PZHL-u nie było stać na utrzymanie drogich fachowców. Rok temu przeszli do SKA Sankt Petersburg, z którym są na dobrej drodze do zdobycia Pucharu Gagarina, czyli mistrzostwa najsilniejszej ligi po NHL - KHL (w finale rywalizują z AK Bars Kazań). Orłów przejął asystent Zacharkina - Płachta. Wszyscy zarzekają się, że nawet bez Zacharkina trenowali z pełnym poświęceniem. Co z tego wyjdzie, zobaczymy już jutro, podczas meczu z Włochami (godz. 20 w Kraków Arenie, transmisja w TVP Sport). Pewne jest jedno - tylko Jacek Płachta i jego wybrańcy mogą wydźwignąć polski hokej z kryzysu. Tu i teraz. Panowie, zrealizujcie swoje marzenia! Walczcie z pasją w każdym meczu, a wtedy kibice wybaczą Wam każdą porażkę, jeśli się nawet taka przydarzy. Polska dwukrotnie gościła MŚ, w których walka toczyła się o światowy prymat, a nie o awans do grona, w którym się o nie rywalizuje (Krynica 1931 r., Katowice 1976 r.). Autor: Michał Białoński