Mam wrażenie, że po tym, gdy poprzedni prezes PZPN, Zbigniew Boniek podziękował za współpracę Jerzemu Brzęczkowi, wśród kolejnych selekcjonerów zapanował pewnego rodzaju lęk. Boniek nigdy jednoznacznie nie wyjaśnił, dlaczego nagle postanowił zwolnić Brzęczka. Tłumaczył ogólnie, że pod jego wodzą nasza drużyna nie miała szans pójść do przodu, ale w środowisku piłkarskim krąży teoria, że prawdziwym powodem rozstania były chłodne stosunki na linii Brzęczek - Lewandowski. I nie było szans na ich poprawę. Jeden z nich musiał więc odejść. Ruch Czesława Michniewicza zaburza atmosferę w kadrze? Potwierdzeniem tej teorii było zachowanie Paulo Sousy, który pierwsze swoje kroki po nominacji w roli selekcjonera skierował do Monachium. Portugalczyk nie ukrywał, jak ważne są jego relacje z napastnikiem Bayernu. Już wtedy można było odczuć, że selekcjoner przesadnie hołubi naszego - bezsprzecznie - najlepszego zawodnika. Zachowywał się tak, jakby od tego, czy Robert go polubi, zależały jego losy. I w pewnym sensie jest to prawda, bo losy zarówno Sousy, a wcześniej Adama Nawałki, potem też Brzęczka w dużym stopniu zależały od goli strzelanych przez Lewego. Czymś innym są jednak relacje sportowe i gole, a czymś innym wzajemna sympatia piłkarza Bayernu i danego selekcjonera. O ile ten pierwszy aspekt (czyli gole) jest niezwykle istotny, o tyle - nazywajmy rzeczy po imieniu - czołobitność względem naszego napastnika budzi już pewien niesmak. A przede wszystkim - zaburza atmosferę w drużynie. Niestety, Michniewicz zaczął podobnie jak Sousa, bo już na pierwszą konferencję przyszedł z informacją, że jest umówiony z Robertem na rozmowę. A dzień przed ogłoszeniem nominacji był z nim po telefonicznej rozmowie, o czym mówił z entuzjazmem. Z całym szacunkiem dla Roberta Lewandowskiego, ale od selekcjonera wymaga się jednak trochę innego zachowania. Przede wszystkim taka postawa podważa jego autorytet nie tylko wśród kibiców, ale też - a może przede wszystkim - u pozostałych zawodników tej reprezentacji. A przecież selekcjoner powinien zachowywać się jak szef, a nie jak podwładny. Poza tym jeśli "na dzień dobry" pokazuje dobitnie, że dany zawodnik jest dla niego ważniejszy od innych, to co mają myśleć pozostali? Owszem, Michniewicz powiedział też, że ma plan spotkań z większością czy nawet ze wszystkimi piłkarzami, których planuje powołać na marcowe baraże, ale tak mocne podkreślanie wagi rozmowy z Lewym było nie na miejscu. Szkoda, że nikt w PZPN nie wpadł na to, żeby najpierw zorganizować telekonferencję selekcjonera z szeroką kadrą reprezentacji. Ot, żeby się przywitać, przedstawić i zapewnić, że wszyscy są dla niego ważni. Mało tego - PZPN pomógł nowemu selekcjonerowi w podkreślaniu wagi relacji z Robertem, bo natychmiast po wizycie trenera w Niemczech na portalach społecznościowych pochwalił się zdjęciem ze spotkania. Tym zachowaniem Czesław Michniewicz i jego szefowie stawiają się zresztą w niezręcznej sytuacji nie tylko względem pozostałych piłkarzy, ale także względem samego Roberta. Bo wydaje mi się, że dla niego to też nie jest komfortowa sytuacja, kiedy kolejni selekcjonerzy udają się do niego na audiencję, jak do papieża. Mam tylko nadzieję, że w czasie tych spotkań trenerzy nie proszą napastnika Bayernu o autografy. A jeśli tak jest, to niech przynajmniej się nimi nie chwalą publicznie...