To nie z kim innym, jak właśnie z reprezentacją Węgier przyszło się nam zmierzyć w pierwszym międzynarodowym meczu. Było to 18 grudnia 1921 roku, kiedy to przegraliśmy w Budapeszcie 0-1. W czwartkowym meczu na Puskas Arena gospodarze mają zresztą grać w strojach, które nawiązują stylistyką do tych sprzed stu lat. To piękny gest naszych bratanków, z którymi dotąd graliśmy 32 razy. Tylko osiem tych meczów zakończyło się naszą wygraną, w czterech były remisy, a aż 20 razy przegrywaliśmy. Bilans bramkowy 39-87 na korzyść naszego rywala. W latach 20. Madziarzy wygrali z nami wszystkie sześć spotkań, w tym na igrzyskach olimpijskich w Paryżu w 1924 roku aż 5-0. Jeszcze gorzej było zaraz po II wojnie, kiedy węgierski futbol był w szczycie swojego rozkwitu. W lipcu 1949 roku przegraliśmy z drużyną prowadzoną przez legendarnego Gusztava Sebesa 2-8, a dwa lata później w Budapeszcie 0-6.... Nie tylko my obrywaliśmy od Madziarów, bo Anglicy ze "złotą jedenastką" trenera Sebesa przegrali najpierw u siebie 3-6, a potem w Budapeszcie 1-7. Doszło do tego, że kiedy w eliminacjach piątego mundiali w 1954 roku mieliśmy się zmierzyć z Węgrami w jednej grupie, to zapadła polityczna decyzja komunistycznych władz, że nie przystępujemy do rozgrywek... Dobra passa zawsze się jednak kiedyś kończy i na piłkarskie konfrontacje polsko-węgierskie przypadła na lata 70. Cezurą jest tutaj olimpijski finał igrzysk w Monachium. 10 września 1972 roku Węgrzy przystąpili do meczu o trzeci kolejny złoty olimpijski medal. Wcześniej triumfowali w Helsinkach w 1952 r. a potem dwukrotnie w latach 60., w Tokio w 1964 i w Meksyku w 1968 roku. W Monachium mieli zdobyć kolejne złoto i zanotować wynik, jakiego nikt wcześniej ani później nie osiągnął (dwa razy z rzędu piłkarski turniej olimpijski wygrywały jeszcze Wielka Brytania, Urugwaj i Argentyna). Dwa trafienia Deyny Na przeszkodzie bratankom stanęli jednak Biało-Czerwoni, choć do przerwy nic tego nie zapowiadało. W decydującym meczu, to Węgrzy prowadzili do przerwy 1-0. Stało się tak po błędzie Kazimierza Deyny, który stracił piłkę, a do bramki strzeżonej przez Huberta Kostkę trafił Bela Varadi. Po przerwie to jednak nie kto inny, jak nasz kapitan wziął sprawy w swoje ręce czy raczej nogi. Najpierw uderzył zza pola karnego tak, że bramkarz rywala nie miał nic do powiedzenia. W 68. minucie do główki wyskoczył Włodzimierz Lubański, a w polu karnym Węgrów błąd popełnili Miklosz Pancsics oraz Laszlo Balint. Piłkę przejął Deyna i jak rasowy snajper umieścił ją w siatce, ustalając, jak się potem okazało rezultat spotkania! To był wielki triumf polskiej piłki i naszych piłkarzy. "Polska - Węgry 2:1 (0:1) w historycznym finale!", "Koncert na Olympiastadion pod dyktando Polaków" - pisał "Sport" nazajutrz po wygranym przez nas finale. Bohaterem był Deyna, który z aż dziewięcioma bramkami na koncie, został królem strzelców olimpijskiego turnieju. - Pewnie, że satysfakcję z tytułu króla strzelców olimpijskiego turnieju mam wielką. Dziewięć bramek to niemało, ale dwie z nich są najcenniejsze, te strzelone w finale. W drugiej połowie meczu dałem znak trenerowi, iż odczuwam ból i muszę zejść. Zresztą wszyscy widzieli, jak dzielnie spisywał się mój następca Rysiek Szymczak. Proszę mi wierzyć, kiedy uzyskałem drugą, zwycięską bramkę, nabrałem pewności, że do nas będzie należał sukces i przeciwnik nie może nam go odebrać. Grać oczywiście trzeba było do końca. To, co stwierdziłem powyżej, nie oznacza, że lekceważyliśmy przeciwnika. Mamy jak najlepsze zdanie o węgierskiej piłce nożnej i dlatego przygotowywaliśmy się do meczu starannie, ale w tym pojedynku byliśmy lepsi. Wynik odzwierciedla przebieg gry - tak mówił Kazimierz Deyna wysłannikom "Sportu" na igrzyska w Monachium po wygranej w finale. Węgrzy w odwrocie Od tamtego czasu naszym piłkarzom z Węgrami szło już znacznie lepiej. Przykładowo, w 1975 roku pokonaliśmy ich na stadionie ŁKS w Łodzi 4-2, a bohaterem spotkania był napastnik Ruchu Chorzów Joachim Marx. - Pamiętam, jak te bramki zdobywałem, a było to po jednej na połowę. Pierwsza - Bronek Bula zagrał mi z kornera. Otrzymałem piłkę gdzieś na 20. metrze, nikt mnie nie krył. Wszyscy oczekiwali, że będę wrzucał, a ja strzeliłem. Piłka przeleciała wszystkim między nogami i wpadła do siatki. Druga bramka - był wolny z 18-19 metrów. Bronek Bula - tak robiliśmy też w klubie - zagrał mi trochę tę piłkę, żeby ominąć mur, a ja trafiłem w krótki róg - opowiada nam dzisiaj pan Joachim, który od kilkudziesięciu lat mieszka we Francji. Zobacz Interia Sport w nowej odsłonie! Sprawdź! Jak były reprezentant Polski patrzy na rozpoczynające się dzisiaj eliminacje MŚ? - Jestem spokojny. Anglicy nie są na dzisiaj tacy mocni, żeby się ich bać, tym bardziej, że mamy dobrą reprezentację i dobrych zawodników na każdej pozycji. Jedyna niewiadoma, to selekcjoner, który dopiero zaczyna pracę. Przykład dało Dinamo Zagrzeb, które ostatnio ograło Tottenham 3-0. Co do Węgrów to nie obserwujemy ich tak na co dzień. Nie liczą się jednak jak kiedyś. Ja zresztą miałem do nich szczęście, potrafiłem im strzelać w kadrze czy to w klubie, kiedy wyeliminowaliśmy z pucharów Honved Budapeszt. Węgrzy nam wtedy jakoś podchodzili i oby tak dalej było. Ich styl nam odpowiadał. Byli dobrze wyszkoleni technicznie, ale nie specjalnie szybcy. Dawaliśmy wtedy radę i myślę, że będzie tak i teraz - mówi Joachim Marx, 23-krotny reprezentant Polski i strzelec 10 bramek w narodowych barwach. Michał Zichlarz