Takiego składu, w jakim reprezentacja Polski zagrała w meczu z San Marino, nie widzieliśmy ani wcześniej, ani już nigdy nie zobaczymy. Selekcjoner Paulo Sousa wykorzystując poziom rywala zdecydował się urządzić laboratorium, które miało dać mu odpowiedzi na kilka pytań. Mecz z najsłabszą drużyną grupy I był okazją, aby dać szansę czekającym na minut zmiennikom. I kilku z nich zasłużyło na pochwały. Kilku innych natomiast zmarnowała swoją szansę, nie prezentując reprezentacyjnego poziomu nawet na tle amatorów z małego państwa. Mecz pod pełną kontrolą Jedno polskim piłkarzom trzeba oddać: bramki na PGE Narodowym szukali od samego początku. Pierwszy strzał w 7. minucie oddał Przemysław Płacheta, ale jego lekkie uderzenie z łatwością złapał Elia Benedettini. Chwilę później niecelnie strzelał Mateusz Klich. Później nawet próba Roberta Lewandowskiego nie zakończyła się zdobyciem gola... Ale gdy w polu karnym znalazł się Karol Świderski, Benedettini nie miał szans. Jego precyzyjny strzał głową był zwieńczeniem dokładnego dośrodkowania Płachety, który przed zgrupowaniem musiał poradzić sobie ze sporą krytyką. Skrzydłowy Norwich City w klubie co prawda nie gra, ale przeciwko San Marino zanotował lepszy występ, niż ten Jakuba Kamińskiego w Serravalle. W pierwszej połowie Polacy zdominowali przebieg spotkania. Fabiański, który rozgrywał ostatni mecz w kadrze, zamiast skupiać się na ofensywnych poczynaniach San Marino, mógł wsłuchać się w skandujące jego nazwisko trybuny. Goście z południa zrobili wszystko, aby nie zepsuć święta naszego golkipera. Albo wręcz przeciwnie - nie zrobili nic, aby je popsuć. Jednocześnie cały czas działo się pod bramką Benedettiniego. W 20. minucie znów cieszyliśmy się z gola. Odważnie ruszył Kacper Kozłowski, który podaniem poszukał Lewandowskiego. Piłka nie zdążyła dotrzeć do kapitana kadry, bo przeciął ją Mirko Palazzi. Benedettini nie miał szans na reakcję i Polacy prowadzili 2-0. Ponownie powtórzył się schemat, który oglądaliśmy po pierwszym trafieniu: gospodarze uspokoili grę, wymieniali podania, nie dopuszczali piłkarzy San Marino do pola karnego. I chociaż zdobyliśmy nawet trzecią bramkę, to sędzia Fran Jović uznał, że "Lewy" faulował w ataku i nie uznał trafienia... Senne minuty na PGE Narodowym Chociaż Polacy zneutralizowali zagrożenie ze strony San Marino, to momentami irytowała opieszałość, z jaką poruszali się z piłką i bez. Chociaż wynik jest jednoznacznie pozytywny, to wydaje się, że selekcjoner od zmienników oczekiwał znacznie więcej. Swojej szansy nie wykorzystał Przemysław Frankowski, który podejmował złe decyzje i nie stwarzał zagrożenia pod bramką rywali. Zawodnik Lens, który zachwyca w Ligue1, ewidentnie miał problemy z odnalezieniem się w ataku pozycyjnym. Także środek pola nie funkcjonował tak jak trzeba: Klich czy Karol Linetty nie stwarzali przewagi, która kończyłaby się okazjami bramkowymi. W przerwie Sousa przeprowadził co prawda tylko jedną zmianę (Klicha zastąpił powracający po kontuzji Krzysztof Piątek. Napastnik Herthy Berlin w doliczonym czasie gry zdobył nawet bramkę), ale przynajmniej na chwilę zmusił zawodników do jeszcze większego wysiłku. Ten opłacił się w 50. minucie, gdy w zamieszaniu podbramkowym najszybszy był Tomasz Kędziora, który zdobył kolejnego gola. Później jednak rozpoczęły się długie minuty, które zamiast rozgrzać ponad 56 tysięcy kibiców, tylko ich usypiały. Na boisku niewiele się działo - i można było odnieść wrażenie, że odpowiadało to obu zespołom. No, może poza Adamem Buksą, który piłkarzy z San Marino wziął sobie na celownik tak bardzo, że również w Warszawie nie odpuścił sobie przyjemności pokonania Benedettiniego. Koniec pewnej epoki. I początek nowej Kilka dni przed sobotnim meczem Sławomir Peszko, były reprezentant Polski, a dziś piłkarz Wieczystej Kraków, zażartował, że z San Marino wygrałby nawet jego czwartoligowy klub. Nie bez wpływu na opinię Peszki była sytuacja Sanmaryńczyków. Ci w grupie I zajmują ostatnie miejsce, mając na koncie tylko jeden punkt i jedną bramkę (strzeloną... Polsce). I faktycznie: w Warszawie nie byli rywalem, który zagroził nam choćby przez minutę. Nie zmienia to jednak faktu, że gracze trenera Sousy swoją misję wykonali bezbłędnie i wygrali. Poza zwycięstwem cieszy także udane święto Fabiańskiego, który w 57. minucie opuścił murawę przy aplauzie polskich kibiców, a także reprezentantów Polski i San Marino. Z loży prezesa PZPN Cezarego Kuleszy pożegnanie swojego przyjaciela obserwowali Łukasz Piszczek i Jakub Błaszczykowski. Pierwszy z nich oficjalnie zakończył karierę w kadrze, drugi czeka już tylko na mecz pożegnalny. W sobotę zakończyła się więc pewna epoka, a inna - ma swój początek. Oby jej pierwszym akcentem był udział Polski na mistrzostwach świata. Sebastian Staszewski, Interia