Podobno w Europie nie ma już słabych drużyn. Biorąc pod uwagę rezultaty Luksemburga, który pokonał Irlandię czy Gruzji, która napędziła strachu Hiszpanii, można tę tezę uznać za prawdziwą. W Europie wciąż są jednak zespoły grające nieciekawie, powolnie, bez pomysłu. Taką reprezentacją była w niedzielę Polska, która - choć pokonała Andorę 3:0 - nie zostawiła po sobie dobrego wrażenia. Wręcz przeciwnie - można było odnieść wrażenie, że gdybyśmy w Warszawie rywalizowali z lepszym zespołem, mogłoby się skończyć źle. Na szczęście jedynym, aczkolwiek najważniejszym pozytywem meczu, jest wynik. Jakie znaczenie dla końcowego rezultatu tym razem miały decyzje podejmowane przez trenera Paulo Sousę? Taktyka bez zmian, ale zmiany w składzie Portugalczyk przebudował blok defensywny, sadzając na ławce Jana Bednarka, a na trybuny wysyłając Michała Helika (to ten duet w meczu z Węgrami maczał palce przy straconych bramkach). Od pierwszej minuty zobaczyliśmy natomiast Kamila Glika, który w Budapeszcie uspokoił grę w obronie oraz debiutanta - Kamila Piątkowskiego. 20-latek w ostatnich sześciu kolejkach Ekstraklasy grał co prawda jako półprawy stoper, ale na początku sezonu występował na półlewym. I z tego skorzystał Sousa. Obu tych zmian skrytykować nie można, bo obrońcy nie mieli dużo do roboty. Glik był solidny, natomiast Piątkowski - poza nieco nerwowym początkiem - zagrał poprawnie. Sporo zmian mieliśmy także w pozostałych formacjach. Słabego w ostatnim meczu Arkadiusza Recę zastąpił Maciej Rybus, a niewidocznego Sebastiana Szymańskiego - Kamil Jóźwiak. W podstawowej jedenastce miejsce znalazł także Krzysztof Piątek, który na Puskás Arénie - podobnie jak Jóźwiak - trafił do siatki. Z tej trójki na wysoką ocenę zasłużył tylko Jóźwiak, który robił co mógł, aby podtrzymać dobrą serię w kadrze (co mu się udało, bo zanotował asystę przy bramce Roberta Lewandowskiego). Znacznie gorzej wypadł mało aktywny dziś Rybus i Piątek, który zmarnował kilka sytuacji. Nie zmieniła się natomiast taktyka reprezentacji, która w obronie grała czwórką w fazie defensywnej (1-4-3-1-2), a trójką w fazie ataku (1-3-4-2-1). Sporo wskazuje na to, że 50-latek będzie chciał rozwijać właśnie ten system, który nota bene zna najlepiej, bo testował go z powodzeniem we Fiorentinie i Basel. Personalne decyzje Sousy były jednak jasnym sygnałem: w meczu Andorą interesuje nas tylko wysoka wygrana. Niedokładne skrzydła, nieaktywny środek W niedzielę Polacy mieli do zrealizowania kluczowe zadanie: rozciągnąć defensywę rywali w taki sposób, aby przestrzeń do gry zyskali Lewandowski, Piątek i Arkadiusz Milik. To nie okazało się jednak takie proste, choć na prawym skrzydle dwoił się i troił Jóźwiak. Goście w defensywie byli dobrze zorganizowani i bronili się pięcioma, a momentami nawet ośmioma zawodnikami; a to, że atak pozycyjny nie jest naszą silną stroną, wiadomo od dawna. I zasieki gości długo były dla nas nie do przejścia. Po meczu z Andorą lista grzechów reprezentacji jest bardzo długa. Graliśmy wolno i przewidywalnie. Byliśmy niedokładni. Nie zachwycaliśmy rozegraniem stałych fragmentów gry i precyzją dośrodkowań. W efekcie tego Polacy pierwszy strzał na bramkę Ikera Álvareza (na dodatek niecelny) oddali dopiero w 10. minucie, gdy sił spróbował Bartosz Bereszyński. A pierwszy celny - w 26. minucie, kiedy uderzył Piątek. Ta mina mówiła wszystko Największym problemem okazało się dostarczanie piłek trójce napastników. I ta wina idzie na konto Sousy, który zapomniał chyba, że o ile na papierze wystawienie tercetu snajperów wygląda atrakcyjnie, o tyle w praktyce musi być jeszcze ktoś, kto im poda. I w sytuacji, gdy wrzutki najczęściej nie docierały do celu, a piłek ze środek pola nie było, zrobił się problem. W rolę rozgrywającego wcielił się nawet Lewandowski, który już w 24. minucie dograł podcinką do Piątka, a ten spudłował. Napastnik Bayernu wiele razy cofał się w głąb pola, aby wziąć piłkę i dodać atakom pikanterii. Mimo to, to właśnie 32-latek wziął na barki polskie sprawy i w 30. oraz 55. minucie trafił do siatki Andory. To właśnie po drugim trafieniu kamery Telewizji Polskiej pokazały twarz selekcjonera, na której nie było choćby cienia radości. I trudno mu się dziwić, bo na pewno nie takiego meczu się spodziewał. I w dużej mierze - sam jest za to odpowiedzialny. Sebastian Staszewski, Interia