Sebastian Staszewski, Interia: - Poprowadzi pan reprezentację Polski do baraży mistrzostw świata? Liczy pan jeszcze na pierwsze miejsce w grupie, czy skupia się pan tylko na drugim? Paulo Sousa: - Mamy matematyczne szanse, o których musimy pamiętać. Ale przede wszystkim powinniśmy skupić się na tym, nad czym mamy kontrolę. A mamy nad naszą grą i celami podczas meczu. Do rozegrania pozostało nam jeszcze kilka trudnych spotkań i chcemy wygrać wszystkie z nich. Identyczne podejście mieliśmy przed meczem z Anglią, naszym największym przeciwnikiem. Ale w dwumeczu z Anglią udało się zdobyć tylko jeden punkt... - Wiemy na jakim poziomie są dziś Anglicy, ale uwzględniając to i tak sądzę, że w rywalizacji z nimi zasłużyliśmy na... zwycięstwa. Jeśli dokładnie przeanalizujesz sobie oba spotkania, zauważysz, że stworzyliśmy więcej klarownych okazji niż oni. Oczywiście, że mamy świadomość, jak w pewnych fragmentach gry wyglądało posiadanie piłki, ale i tak to my częściej stwarzaliśmy sobie okazje. Ile w swojej trenerskiej karierze doświadczył pan takich meczów, jak ten z Anglią? To było spotkanie z niesamowitym zakończeniem, z emocjami, z eksplodującym stadionem...- To było coś, na co po prostu zasłużyliśmy. Również na Wembley. Graliśmy tam w taki sposób, że wykorzystując nasze atuty, ciągle naciskaliśmy na lepszy wynik. I zasłużyliśmy na niego. Na końcu to, co się wydarzyło na koniec meczu w Warszawie, było bardziej fair niż to, czego doświadczaliśmy w tamtej chwili. Bo chyba nikt nie uważał, że zasłużyliśmy na wynik, jaki utrzymywał się do bramki... Nie wiem jak pan, ale ja po golu Damiana Szymańskiego straciłem nad sobą kontrolę... - To było coś niesamowitego. Energia rozlała się daleko poza stadion, na całe społeczeństwo. O tym musimy zresztą zawsze pamiętać: że kiedy wygrywamy, to dajemy ludziom prawdziwą radość... Przed meczem z Anglią powiedział pan piłkarzom: "To typowy mecz, aby czerpać z niego radość". Mamy kilku przeciwników, przed spotkaniem z którymi pojawia się retoryka wojenna: Niemcy, Rosja, Anglia. A pan mówi: "Idzie się bawić". Zaskoczył mnie pan tym. - W pracy elementy naszej świadomości: kreatywność czy pewność siebie, pojawiają się dopiero, gdy część mózgu przekierowuje nas na bycie dzieckiem. To nasza tożsamość jest bazą i to ona pomaga nam być skupionym, pewnym zadania. Ale aby wejść na wyższy poziom, musimy cieszyć się z tego, co robimy. Nie możemy być wciąż pod presją. Czasami analizuję samego siebie. I mówię: "Nie mamy takiej broni jak inni". A później zmieniam słowo "broń" na "argumenty". Nie mamy więc takich argumentów jak Anglia, Niemcy. Ale mamy inne, nasze! Dzięki nim możemy rywalizować, jak w meczu z Hiszpanią. I na koniec możemy mieć lepsze wyniki niż te przeciwko Hiszpanii i Anglii. Mimo wszystko w szatni mógł pan poczuć atmosferę wojny. Karol Linetty mówił kolegom: "Grajmy jak brat za brata, jak w rodzinie!". Czy czuje pan, że ta drużyna staje się... rodziną? - Bardziej niż kiedykolwiek. To jest ich własny dom. Musimy tworzyć empatię, która łączy się z odpowiedzialnością nie tylko za nas, ale także za populację. Bo jesteśmy ramieniem zewnętrznym narodu. I tą odpowiedzialność musimy mieć w naszych umysłach. Musimy nieść dumę Polaków! Kiedy to zrozumiemy, to dzięki temu zawsze będziemy w stanie dać 20, 30, 40 procent więcej. Pamiętam jednak pana zachowanie w przerwie towarzyskiego meczu z Rosją. Krzyczał pan w szatni, był pan wściekły. Uważa pan, że kadra zmienia się dzięki pana mentalności? - To nie jest moja mentalność. To mentalność grupy. Oczywiście to ja narzucam tempo jako lider, bo w grze z piłką i bez niej musimy być proaktywni, a nie reaktywni. A by być proaktywnym, by podejmować szybsze decyzje, w naszej świadomości musi być duża intensywność. We wszystkich akcjach, szczególnie tych inicjujących - bo od nich wszystko się zaczyna - to nasze zachowanie i atuty są decydujące. Do każdej akcji muszę iść z przekonaniem. A przekonanie mam wtedy, gdy wiem, że wygram. Nie mogę być miękki, muszę iść na dużej intensywności. We wszystkim. I to jest coś, co drużyna zaczyna coraz bardziej rozumieć. Nie jest to więc wyłącznie moja mentalność. Mieliśmy momenty, gdy piłkarze wrzucali drugi bieg, ale na końcu czegoś brakowało. Które punkty są dla Polski większą stratą: jeden zgubiony na Wembley, czy dwa z Budapesztu? - Z mojej perspektywy nie są to punkty stracone. Na Węgrzech doszło do pierwszego spotkania z piłkarzami. Po meczu byli oni pełni entuzjazmu, bo nie pamiętali, kiedy wcześniej wrócili do gry przegrywając dwukrotnie w trakcie jednego spotkania. A na dodatek mogli je wygrać! Tak samo było w Anglii, gdzie graliśmy trzeci mecz. Weź pod uwagę znaczenie Roberta [Lewandowskiego, którego w Londynie zabrakło - red.]. Dodatkowo na Wembley mieliśmy nowe pomysły, nowego trenera, piłkarzy. A mimo to byliśmy w stanie rywalizować z Anglią. Myślę, że tam kadrowicze zrozumieli pewną filozofię. Ale ją trzeba skonsolidować. A jak to można zrobić? Tylko w meczach. Sądzę, że bardziej niż straciliśmy punkty, zyskaliśmy pewność, że jesteśmy na dobrej drodze. A który mecz będzie ważniejszy dla tabeli grupy I: wyjazd do Albanii czy domowy z Węgrami? - Najpierw najważniejszy będzie z San Marino. Dzięki niemu możemy kontynuować drogę i zyskać pewność, że zwyciężymy także w znacznie trudniejszym spotkaniu z Albanią. Bo dla mnie wszystkie mecze są istotne. Nie możemy myśleć o czterech kolejnych. Musimy myśleć tylko o najbliższym. Bo jeżeli chcemy utrzymać stabilność tych dobrych rzeczy, które robimy, potrzebujemy mieć pewność, że mentalność w meczu z San Marino będzie taka sama, jak w wyjazdowym spotkaniu z tą ekipą. W ostatnich meczach strzelaliśmy jak szaleni, w trzech spotkaniach zdobyliśmy aż dziewięć goli. Ale jednocześnie w trakcie pana pracy w Polsce zachowaliśmy czyste konto tylko jeden raz: w spotkaniu z Andorą (3-0). Czy to obecnie największy problem reprezentacji Polski? - Coś, nad czym musimy pracować, to minimalizowanie strat. Ale wydaje mi się, że to ewidentne, iż nasza drużyna broni się coraz lepiej. Jako zespół jesteśmy bardziej zwarci, drużynowo nasze cele są coraz bardziej wymagające. Doskonale wiemy, co musimy robić: musimy lepiej grać indywidualnie, doskakiwać do rywali. Musimy być także pewni, że nasi przeciwnicy nie będą w stanie podawać z łatwością, przerzucać piłki z łatwością, strzelać... Ale Sebastian, dla mnie najważniejsze w meczu jest to, aby kontrolować go za pomocą bramek. Bo aby wygrać, musimy strzelać ich więcej niż rywale... Rozumiem, ale problem ze straconymi bramkami to coś namacalnego. Przekonaliśmy się o realności tego kłopotu. To kwestia koncentracji, umiejętności czy może jednak taktyki? - Wspomniałeś o trzech komponentach. Jeśli chodzi o taktykę to kwestia indywidualnego konceptu. Jeśli chodzi o koncentrację, to trudno utrzymać ją przez 90, 93 czy 94 minuty. Bo później nadchodzą krótkie momenty, gdy się popełnia błędy. To coś, nad czym pracujemy, ale do tego potrzebne są treningi. Trzeba się tym zajmować codziennie. Wtedy drużyna się rozwija i każdy na murawie może poczuć, że wszyscy jego koledzy są w stanie utrzymać wysoki poziom intensywności koncentracji. Co z Wojciechem Szczęsnym? Bo Wojtek przeżywa obecnie trudne chwile, popełnił kilka poważnych błędów. Jest pan wciąż przekonany, że to on powinien być naszym numerem 1? - Tak, jestem do tego przekonany. I będzie numerem 1 jeszcze przez jakiś czas. Po tym, jak Łukasz Fabiański pożegnał się z reprezentacją, zyskałem szansę na zastanowienie się nad odnowieniem sytuacji w bramce. Zawsze powtarzam, że to kluczowa pozycja. Pozycja, na której powinna być stabilizacja: gry i zrozumienia tego, co chcemy robić. Jeden błąd tego nie zmienia, to część procesu. Fabiański, który niezmiennie świetnie gra w Anglii, wciąż mógłby być u pana numerem 1? - Tak. Najpierw porozmawiałem z nim. Tak funkcjonuję: najpierw rozmawiam z zawodnikami, a dopiero później z mediami. Powiedziałem mu, jakie jest moje stanowisko. Nasze relacje w kadrze są dobre, ale uwzględniając charakterystykę bramkarzy, moja decyzja jest w tym momencie korzystniejsza dla Szczęsnego. To nie znaczy, że tak będzie zawsze, bo są czerwone kartki, kontuzje. Można wejść do bramki, zrobić robotę dla drużyny, mieć regularność i pewność siebie... Można zbudować swoją pozycję. Dlatego to nie oznaczało, że taka sytuacja będzie trwała wiecznie. Ale potrzebuję stabilizacji w bramce. A z tego, co Szczęsny robi, jestem jak na razie zadowolony. Czy Fabiański zapytał pana o zdanie w sprawie swojej decyzji czy podjął ją samodzielnie? - Rozmawialiśmy. To, co Łukasz powiedział - jak zrozumiałem, uwzględniając przeszłość - to, że wcześniej nie miał tak otwartego i szczerego trenera. Odpowiedziałem mu, że to pierwszy raz, gdy dzielimy się naszą perspektywą, mentalnością, przywództwem, ale może zapytać innych graczy, z którymi pracowałem, jakim typem faceta i lidera jestem. Dzięki temu czuję się dobrze ze sobą. Czy w takim razie Rafał Gikiewicz jest poza pana listą? Tak zadeklarował pan na jednej z konferencji. To niespodzianka, bo to jeden z najlepszych bramkarzy Bundesligi, chociaż ma już swoje lata. Ale czy decyzja została podjęta i temat jest dla pana definitywnie zamknięty? - Miałem niedawno okazję porozmawiać z Rafałem, bo uważam, że jeżeli ktoś oczekuje szacunku, to powinien sam go okazywać innym. Nigdy wcześniej nie miałem szansy spotkać się z "Gikim", uniemożliwiła to epidemia koronawirusa. Nie mogłem pojechać do Niemiec, Anglii. Teraz mam taką możliwość i z niej korzystam. Rozmawiałem więc z Rafałem i powiedziałem, co myślę na jego temat. Tak jak już mówiłem, byłem zadowolony z bramkarzy, których mieliśmy w reprezentacji od czasów poprzedniego trenera. "Skorup", Szczęsny oraz Fabiański zapewniali nam dobrą pracę. Ale alternatywę zawsze dobrze mieć. A Gikiewicz był i jest porządną alternatywą. - Uwzględniając charakterystykę Rafała, powiedziałem, jak go postrzegam. To wszystko pokrywało się z tym, co widziałem w meczu, który obejrzałem w Niemczech. Ale tak jak już ci wspominałem, chcę odmłodzić pozycję bramkarza, a nie utrzymywać tę samą średnią wieku. Zrobię to z myślą o najbliższej przyszłości, i tej odległej. Dla golkipera bardzo trudno jest dostać szansę, oni potrzebują stabilności. Mamy kilku bramkarzy, o czym już mówiłem i powtórzę to znów. To [Kamil] Grabara, [Radosław] Majecki i [Bartłomiej] Drągowski. Dla nas w tej grupie wiekowej są bramkarzami, którzy powinni rywalizować o miejsce w zespole, a następnie o ugruntowanie w nim swojej pozycji. W świetle tych słów jak oceni pan sytuację Kamila Grosickiego? Kamil najpierw nie pojechał na mistrzostwa Europy - ma zresztą o to pretensje do pana - a teraz wrócił do Ekstraklasy. - Jeśli mamy być fair, to próbowaliśmy mu pomóc. Powołałem go na pierwsze trzy mecze. Dałem szansę, także gry. Próbowaliśmy go wspierać, choćby treningami, także kiedy był w Anglii. Ale w końcu podjęliśmy decyzję, że nie zaangażujemy go w drużynę, która pojedzie na Euro, bo on w ogóle nie grał w piłkę. Dodatkowo na jego pozycji mieliśmy kilku innych zawodników, których byliśmy pewni, że osiągną lepsze rezultaty. Miałem jednak nadzieję, że Kamil wróci do Polski, że podniesie poziom. I w tym momencie - w zależności od sytuacji - możemy go powołać, albo nie. Jak skomentuje pan opinie niektórych kibiców, którzy nawołują Grzegorza Krychowiaka do zakończenia kariery w kadrze, bo "nie jest już w stanie grać na poziomie reprezentacyjnym". - Nie zgadzam się z tym, widzę to inaczej. Powiedziałem, gdy się poznaliśmy, że jesteście ważnym ogniwem procesu. Nie chcę więc mówić złych słów, które będą manipulować ludźmi. Większość kibiców nie ma swojej opinii, tylko ma taką, jak to co przeczytają lub usłyszą. To dla mnie jasne... Czyli to wina dziennikarzy? Pan jest zadowolony z gry Krychowiaka w ostatnich miesięcach? - Tak, jestem. Jednocześnie oczekuję od niego znacznie więcej. Szczególnie na początku naszego procesu powiedziałem mu, a później powtórzyłem to publicznie, że kadra potrzebuje "Krychy" z czasów, gdy obserwowałem go w Sevilii. Ale wiemy, że dziś jest na innym etapie swojej kariery. Nie ma już tylu lat, co wtedy. Gra inaczej w piłkę, jego zachowania są całkiem inne niż kiedyś. Ale ciągle jest ważny dla drużyny: jego osobowość, cechy przywódcze, umiejętność czytania gry. Może to robić jeszcze lepiej, chociaż nie ma już takiej samej szybkości myślenia, grania i biegania jak kiedyś. A czy myśli pan o Mattym Cashu jako o polskim zawodniku, który niedługo wzmocni kadrę? - Nie mogę myśleć o Matthew, bo na razie to nie jest polski piłkarz. W chwili, gdy się nim stanie, mogę zacząć o nim myśleć jako o Polaku. Ale w tej chwili nie ma powodu, aby o nim rozmawiać. Więc najpierw Cash musi otrzymać paszport, a później pan się tym zajmie. - Oczywiście. Nie możemy myśleć o spekulacjach, kiedy Matty nie może być powołany... A jak skomentuje pan obecność w kadrze tylko jednego zawodnika z Ekstraklasy, Kacpra Kozłowskiego z Pogoni Szczecin? Na liście brakuje na przykład piłkarzy Legii Warszawa... - Jesteśmy zadowoleni z piłkarzy, których powołaliśmy. Mam przekonanie, że to oni są obecnie najlepsi. Od pierwszych chwil, kiedy przyjechałem do Polski, staram się promować polskich graczy i polski futbol. Jeśli mogę pomóc w zwiększeniu wartości zawodników, to robię to. Jestem na to czuły. Ale najważniejsza jest kadra. Jest ważniejsza od wszystkiego: ode mnie, piłkarzy i klubów. Całą rozmowę z selekcjonerem Paulo Sousą zobacz na kanale "Po Gwizdku". Rozmawiał Sebastian Staszewski, Interia