Michał Białoński, Interia: Był pan w sztabie Paulo Sousy podczas zgrupowań przed i w trakcie Euro 2020. Doświadczenie nie do zastąpienia? Chociażby z uwagi na fakt, że logistycznie były to mistrzostwa Europy najtrudniejsze w historii, rozrzucone po całym kontynencie. Maciej Stolarczyk, trener reprezentacji Polski do lat 21: Faktycznie, zyskałem niesamowite doświadczenie. Nic nie zastąpi samej obecności przy reprezentacji Polski. I za to mam ogromny szacunek i wdzięczność do Paulo Sousy, który zgodził się, abym wszedł w skład jego sztabu. Mogłem być wszędzie, na każdym treningu, każdej odprawie. Dzięki czemu zobaczyłem pełne przygotowania do imprezy, a także przeżyć ją samą. Turniej był z pewnością wyjątkowy, rozgrywany w wielu krajach. Aspekt logistyczny był bardzo istotny. Jak pokazały statystyki, byliśmy jedną z reprezentacji, która poróżowała najwięcej, spędziła najwięcej godzin w samolotach. Miałem okazję poznać filozofię trenera Sousy, sposób patrzenia na nasz futbol i reprezentację. Widziałem, jak znajduje rozwiązania problemów. Było to dla mnie bardzo inspirujące. Po meczu ze Słowacją pojawiały się zarzuty pod adresem Paula Sousy, który rzekomo miał zlekceważyć tego rywala, uznać, że ogra go niejako z marszu, a szczyt formy miał nadejść dopiero na mecze z Hiszpanią i Szwecją. Takie naprawdę były założenia? - Nie czuję się właściwą osobą do tego typu dyskusji. Fakt, byłem częścią sztabu, ale bardziej w roli gościa. Mogę tylko powiedzieć, że nie było żadnych kalkulacji przed żadnym z meczów na Euro 2020, wiadomo było, że każdy z nich ma ogromną wagę. Były za to jasne plany na każdy z meczów i według nich zespół miał funkcjonować. Nadrzędnym planem było wyjście z grupy. Czyli nie było tak, że Słowację potraktowaliście jak przeciwnika drugiej kategorii wobec kolejnych gier z Hiszpanią i Szwecją? - Absolutnie nie było takiego podejścia. Wiadomo było, że każdy, kto awansował na Euro 2020 nie jest słabeuszem. Sądząc po fragmentach, jakie publikował kanał PZPN-u "Łączy nas piłka", Sousa potrafi porwać przemową na odprawach przedmeczowych. Jakie pan odniósł wrażenie po całych przemówieniach Portugalczyka? - Doszedłem do wniosku, że trener Sousa jest bardzo dobrze przygotowany praktycznie i merytorycznie do zawodu. Posiada ogromną wiedzę z zakresu psychologii. Po jego kontaktach z zawodnikami widać ogromną wiedzę. Czuje się pan ojcem chrzestnym sukcesu, jakim było odkrycie dla reprezentacji Kacpra Kozłowskiego? Sousa zaczął go powoływać w momencie, gdy nie był jeszcze podstawowym piłkarzem Pogoni, zdarzało mu się wchodzić z ławki w Ekstraklasie. - To trener Sousa i jego sztab podejmowali decyzje związane z powołaniami. Tym większy szacunek dla Paulo Sousy, że widząc, jak Kacper się prezentuje, bez obaw postawił na niego. W meczu decydującym z Hiszpanią Kozłowski wszedł na boisko i moim zdaniem był wzmocnieniem zespołu. Diagnoza Sousy po Euro była prosta: zespół grał dobrze, ale odpadliśmy przez błędy indywidualne. Co pan na to? Faktycznie, dawno Polska nie kreowała tylu sytuacji, ale za łatwo tracimy bramki. - Uważam, że diagnoza Paulo Sousy jest właściwa: filozofia, która prowadzi do kreowania dużej liczby sytuacji i lepszego wykorzystania Roberta Lewandowskiego, wymaga czasu. Zespół musi zmienić .... Mentalność? - Może nie mentalność. Uważam, że mamy zawodników, którzy w większości grają w klubach zachodnich, więc podejście do zawodu nie jest dla nich problemem. Bardziej chodzi o zmianę filozofii samego grania. Lepsze i częstsze kreowanie sytuacji powoduje, że musimy być bardziej uważni w defensywie, bo skoro więcej zawodników angażujemy w ofensywę, to siłą rzeczy w tyłach powstają luki. One powinny być wypełnione, a wpojenie takich nawyków wymaga czasu. Dwumecz z Anglikami został przegrany jedną bramką, ale tak dobrze na tle najsilniejszych od lat "Wyspiarzy" dawno nie wypadliśmy. - Faktycznie, Anglicy to czołówka nie tylko europejska, ale światowa. Pomysł na rewanż, który przedstawił trener Sousa zagrał i mecz zakończył się remisem. Ten mecz natchnął pozytywną energią nie tylko drużynę, ale pewnie też cały naród. Przejdźmy do młodzieżówki. Ostatnio przegraliśmy u siebie mecz eliminacji do młodzieżowych ME z Izraelem. 8 października gramy w Szeged z Węgrami, a 12 października w Kielcach z San Marino. W odróżnieniu od wrześniowych meczów będzie pan miał do dyspozycji Kamila Piątkowskiego i Jakuba Kamińskiego, z którymi zespół powinien być mocniejszy. - Dochodzi też Michał Karbownik, który poprzednio miał drobny uraz, a teraz gra regularnie w Olympiacosie, co mnie cieszy. Interesuje nas zrealizowanie celu, czyli awans na MME, ale też pełnimy służebną rolę wobec pierwszej reprezentacji. Jeżeli któryś z chłopaków na to zasłuży i trener Sousa powoła go do siebie, to priorytetem jest oczywiście seniorska reprezentacja. Dla nas jest to wówczas okazja sprawdzenia innych zawodników. Mecz z Izraelem nie był dobry w naszym wykonaniu, straciliśmy punkty u siebie. Liczyliśmy na zapunktowanie, ale przyszedł słabszy dla nas moment. Teraz mamy dwa ważne spotkania, najpierw to na Węgrzech. Mamy już plan na to spotkanie. Węgrzy również ulegli u siebie 1-2 Izraelowi. To z goła odmienny przeciwnik. Bardziej skupiony na utrzymaniu się przy piłce, z większymi indywidualnościami niż Izrael. Zdajemy sobie sprawę z atutów Węgrów. Zrezygnował pan z powołania bramkarza Marcela Lotki. To z powodu błędu, jaki popełnił w meczu z Izraelem? - Nie. Błędy są w piłce naturalne, zdarzają się. Bardziej przyczyną jest to, że Marcel nie broni regularnie w klubie, a reprezentacja - w mojej ocenie - jest dla zawodników, którzy błyszczą w swoich klubach. Zwłaszcza na tak newralgicznej pozycji. Dlatego uznałem, że lepiej będzie jak Marcel zostanie w reprezentacji U-20 i tam będzie rywalizował. Rozmawiałem z Marcelem o tym. Ja mam inny plan na obsadzenie bramki. Przed następnym zgrupowaniem sytuacja może się zmienić, jeśli Marcel zacznie częściej grać. Postawi pan zapewne na Filipa Majchrowicza, który w Radomiaku broni regularnie? W odróżnieniu od Kacpra Tobiasza. Ten w Legii podziwia mistrza Artura Boruca. - Przyglądamy się grze zawodników w klubach. To będzie wykładnik tego, w jakim składzie zagramy. Kilka treningów, jakie mamy na zgrupowaniu to zbyt krótki okres, aby dokonywać w jego trakcie selekcji do wyjściowej "jedenastki". Tak naprawdę większość zajęć poświęcamy poprawie organizacji gry. Ona jest kluczowa. Dlatego najważniejsze jest to, co chłopaki prezentują w klubach. Na przykład Adrian Benedyczak rzadziej występuje w Parmie. I to jest jakiś temat dla mnie. Wierzę w niego. Ufam mu. Wczoraj wszedł z ławki na boisko i strzelił bramkę. Wierzę, że otrzyma szansę i będzie grał częściej i regularnie. Pozycja bramkarza jest równie istotna jak ta napastnika. Za to regularnie w lidze austriackiej, a nawet ostatnio w Lidze Mistrzów gra Kamil Piątkowski. To spore wzmocnienie młodzieżówki. - Z pewnością. Znam go już od dłuższego czasu. Cieszę się, że będzie z nami. Znam jego potencjał i wiem, ile może dać zespołowi. Podobnie jak Sebastian Walukiewicz. Obaj mają doświadczenie z pierwszej reprezentacji i to ewidentnie czuć. Mam też Kubę Kiwiora, który zmienił klub na Spezię. Trwa jego proces adaptacji do Serie A, przez co jest na ławce. Ale jest też Mike Nawrocki, jest Łukasz Bejger, jest też Kamil Kruk. Rywalizacja na pozycji środkowego obrońcy jest spora i to mnie cieszy. Mam świadomość, że zawodnik, który wywalczył sobie miejsce czuje na plecach oddech kolegi z zespołu i musi być cały czas skoncentrowany. Moi obrońcy w grają regularnie i stanowią o sile swoich zespołów. Czy dla pana było miłym zaskoczeniem, że Wisła, po tym jak w listopadzie 2019 r. zwolniła pana z roli trenera, zaproponowała panu tytuł ambasadora obchodów 115-lecia "Białej Gwiazdy"? - Nie łączyłbym tych dwóch kwestii. Natomiast zaproponowanie mi funkcji ambasadora pokazuje klasę klubu. Moje rozstanie z Wisłą odbyło się z pełnym szacunkiem. Mam też świadomość, że przez jakiś okres byłem częścią klubu i to doceniono, co świadczy o klasie Wisły i ludzi nią zarządzających. W niedzielę Wisła podejmuje Pogoń, czyli dojdzie do starcia byłych pańskich klubów. Boleśnie doświadczonych. "Biała Gwiazda" przeszła zderzenie z poznańską "Lokomotywą", z którą przegrała 0-5. "Portowcy" z kolei nie poradzili sobie w I rundzie Pucharu Polski, odpadając z drugoligowym KKS Kalisz. - Będę w Krakowie na tym spotkaniu, chcę się przyjrzeć moim graczom, których powołam do reprezentacji. Zdaję sobie sprawę z tego, że jest to trudny moment dla obu zespołów. Kwestią otwartą pozostaje to, kto szybciej - jak to mawiał trener Kasperczak - zareaguje pozytywnie. Zarówno Wisła, jak i Pogoń są w trudniejszych momentach, ale taka jest właśnie piłka. Trzeba koncentrować się na przyszłości, potrzebie poprawy gry, a nie rozdrapywać stare rany. Z uwagą przyjrzę się reakcji obu ekip. Pogoń zdaje się być faworytem z uwagi na szczelniejszą defensywę. Z kolei Wisła Adriana Guli przypomina taktycznie tę z pańskich czasów. Jest nastawiona na kreowanie zagrożenia pod bramką rywala, strzelanie bramek. Czasem dzieje się to kosztem zabezpieczenia dostępu do własnej bramki. Pan mawiał wiślakom: "Nie martwcie się tym, że stracicie dwa gole. Zawsze przecież możecie strzelić ich pięć." - Podkreślmy fakt, że trener Gula dopiero zaczął pracę. Budowa, czy odmiana zespołu, to trudny, wymagający sporych nakładów pracy i czasu okres. Zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo kadrowo zmienił się ten zespół i jak wiele czasu trzeba, żeby gra zafunkcjonowała. Wisła ma aspiracje do bycia w czołówce krajowej. To wszystko jest procesem. Pogoń też ma spore ambicje. Jej sukcesem marketingowym było namówienie do powrotu Kamila Grosickiego. Pytanie tylko, czy uda się to przekuć na sukces sportowy. Kibicom Pogoni wydawało się pewnie, że od razu z przyjściem "TurboGrosika" pojawią się jego bramki i asysty. Tymczasem w Kaliszu okazało się, że nawet on jest bezradny, jeśli cały zespół nie funkcjonuje. - Trudno się wypowiadać na ten temat, bo nie jestem w środku klubu. To jednak zrozumiałe, że do zafunkcjonowania jednostki potrzebne jest dobre współdziałanie całego zespołu. To jest kluczowe w całym procesie, podobnie jak wkomponowanie Kamila w zespół. Nie czuję się na siłach, żeby oceniać "Portowców", ale wiem, że drużyna potrzebuje czasu, aby zafunkcjonowała po przyjściu Grosickiego. Chyba więcej pana byłych podopiecznych z Wisły gra w Pogoni niż przy Reymonta. Piłkarzmi "Portowców" są ekswiślacy Jean Carlos i Jakub Bartkowski. Od ostatniego pańskiego meczu jako trenera Wisły dopiero w listopadzie miną dwa lata, a poza Sadlokiem i Plewką same nowe twarze w szatni. - Faktycznie, jest młodzież; oprócz Patryka Plewki są jeszcze: Kuba Błaszczykowski, Serafin Szota, Dawid Szot. Zespół ma inne oblicze. To dowód na to, że Wisła szuka nowych rozwiązań, chce się wzmacniać, by coraz bardziej się liczyć w tabeli ligowej. Zmian w składzie "Białej Gwiazdy" jest na tyle sporo, że trener Gula potrzebuje więcej czasu, aby scementować zespół. Konrad Gruszkowski za pana kadencji w Wiśle nie trenował z pierwszym zespołem? - On był wówczas wypożyczony bodajże do Motoru Lublin. Za to błysnął za pana kadencji Daniel Hoyo-Kowalski, który debiutował w Ekstraklasie jako niespełna siedemnastolatek. Później dopadła go kontuzja kręgosłupa, przez którą nie mógł rozwinąć talentu. Jest wypożyczony do Hutnika Kraków. Wierzy pan w jego powrót do Ekstraklasy? - Wierzę w niego. To przede wszystkim mądry, inteligentny piłkarz. Z dobrym podejściem, mentalnością do dużej piłki. Wypożyczenie do Hutnika powinno na niego dobrze wpłynąć, zyska ogranie w piłce seniorskiej. Hoyo-Kowalski ma dobre warunki fizyczne jeśli chodzi o wzrost, ale jest drobnokościsty, tak to ujmę. Masy mięśniowej jeszcze nie zbudował, potrzebuje na to czasu. Odpowiednie przygotowanie fizyczne jest kluczem do jego dalszego rozwoju. Wierzę, że poradzi sobie na wyższym poziomie. Na lekkim zakręcie po zerwaniu więzadeł krzyżowych jest też Kuba Błaszczykowski. Taka kontuzja potrafiła przerwać karierę znacznie młodszym piłkarzom. Wierzy pan w powrót Kuby do gry? - Trzymam kciuki za to, żeby Kuba jeszcze wrócił do grania. Miałem podobne doświadczenia. Trzy razy zrywałem więzadła krzyżowe. Ten trzeci raz tak naprawdę na sam koniec kariery. Druga kontuzja przytrafiła się w momencie, gdy byłem już doświadczonym piłkarzem. Wracając do kontuzji Kuby, to wszystko zależy od jego nastawienia i "fokusu" na tym, do czego się chce dążyć. W dzisiejszych czasach to normalna kontuzja, to nie jest coś, co wykracza poza możliwości medycyny sportowej. Wiadomo, że istnieje określony okres, jaki zawodnik potrzebuje na rekonwalescencję. Najwięcej zależy od determinacji i siły woli, a uważam, że Kuba tymi cechami wykazał się już nieraz w swojej karierze. Rzeczywiście, w wieku 36 lat taka kontuzja może spowodować decyzje drastyczne. Czasem zawodnicy rezygnują nawet dalszego grania, ale wydaje mi się, że Kuba się nie podda. Wręcz przeciwnie. Jego to zmobilizuje, żeby na boisko wrócić. Rozmawiał: Michał Białoński