Pierwszy finał w Wielkim Szlemie za panią... Agnieszka Radwańska: Zaraz, zaraz, to był finał Wimbledonu, a to jest różnica. Może niewielka, ale jednak. O finale Wimbledonu marzy chyba każdy, kto zaczyna grę w tenisa. Przepraszam. Był więc pierwszy finał Wimbledonu i...? - ...i była to wyjątkowa chwila w mojej karierze. Choć już parę finałów grałam, to jednak ten był inny, po prostu ważniejszy. Po raz pierwszy wystąpiłam w finale Wielkiego Szlema właśnie w Wimbledonie, gdzie siedem lat temu byłam najlepszą juniorką. Grała tu już pani kilka razy na korcie centralnym, ale wyjście na ten obiekt w finale to chyba inne doświadczenie niż np. w ćwierćfinale i tylko na dokończenie meczu? - Fakt, przy wieczornym dokończeniu spotkania z Marią Kirilenko nawet nie myślałam, że wchodzę na centralny. Po prostu wyszłyśmy na kort pod dachem, żeby dograć mecz i tyle. Tym razem czuło się wyjątkowość chwili, były emocje, wzruszenie i trema. W końcu to mój pierwszy wielkoszlemowy finał. Przepraszam, pierwszy finał Wimbledonu... (śmiech). Kilka byłych mistrzyń oglądało pani sobotni mecz. Trochę historii tenisa zebrało się, by panią zobaczyć... - Tak, choć z drugiej strony ze znaczną częścią tej historii miałam już okazję siedzieć w szatni i jeść truskawki przed telewizorem. Tak naprawdę to znamy się osobiście i to dość dobrze. Tu bardziej zadziałała cała otoczka finału. W jakimś stopniu zapisałam się w historii turnieju i byłam bliska zwycięstwa. Choć jednocześnie daleka, bo nie wygrałam najtrudniejszego i najważniejszego meczu z Sereną. Czy ktoś z byłych gwiazd tenisa powiedział pani przed finałem, że wierzy w zwycięstwo nad Williams? - Chyba nie, ale nie dziwię się, bo jeśli Serena ma swój dzień i gra tak, jak przeciwko mnie czy w poprzednich meczach w tym turnieju, to naprawdę mało kto może ją pokonać.Jednak w finale udało się pani zmusić ją do maksymalnego wysiłku i popełniania błędów, a to jest sztuka... - Może trochę. Na pewno w drugim secie załapałam się +na grę+, obroniłam stratę jednego "breaka", a później w decydującym gemie przełamałam ją. Jednak w trzecim secie ona grała już zbyt dobrze. Jak Serena w najlepszym wydaniu. Finał za panią. Czego można oczekiwać dalej? - Pierwszy i mam nadzieję, że nie ostatni. Zawsze uważałam, że jeśli mam gdziekolwiek w Wielkim Szlemie osiągnąć finał, to właśnie tutaj, bo bardzo lubię trawę, choć z roku na rok jest coraz wolniejsza. Dlatego po cichu liczę na powtórkę finału w Londynie już za niecały miesiąc na olimpiadzie. Kto na igrzyskach może wystąpić w głównych rolach? - Trudno powiedzieć. To będzie jak Wielki Szlem, gdzie jest wiele przeróżnych niespodzianek. Właściwie różnić się będzie tylko tym, że będzie o jedną rundę mniej w drabince. Tak naprawdę dopiero w trakcie turnieju widać, jak kto jest przygotowany i jakie ma szanse. Wszystkie rozważania zweryfikują dopiero pierwsze mecze. Na pewno Serena będzie jedną z faworytek. Wierzy pani w powtórkę finału za miesiąc? - No chyba bym nie marudziła, nawet, jeśli znów miałby się zakończyć jej zwycięstwem. Tym bardziej, że trybuny polubiły panią i w sobotę chyba trochę bardziej pani sprzyjały... - Myślę, że było dokładnie pół na pół. Tu ludzie przyszli nie krzyczeć, jak na stadionie piłkarskim, więc nie było grupek kibiców wspierających jedną czy drugą stronę. Przyszli obejrzeć dobry tenis i chyba mecz im się podobał. Tak sądzę po reakcjach i owacjach, które dla nas obu były równe. Trzy zwycięstwa w imprezach WTA i finał Wimbledonu, a dopiero początek lipca. To może być pani rok... - Na pewno jest bardzo udany dla mnie, od samego początku. Ledwie minęła połowa, a ja praktycznie mam zapewniony udział w turnieju masters. Zresztą w rankingu "Champions Race" mam już więcej punktów niż rok temu, kiedy zakwalifikowałam się do Stambułu w ostatniej chwili, więc nie mam powodów, by narzekać. W Londynie rozmawiał: Tomasz Dobiecki