Michał Białoński, Interia: 14 listopada Agnieszka ogłosiła koniec kariery, wprawiając nas wszystkich w szok. Czy polski tenis się po tym w ogóle pozbiera? Piotr Robert Radwański, ojciec i pierwszy trener Agnieszki: - Chciałem zacząć ten wywiad od dedykowania go pamięci Zygmunta Moszkowicza (zastępca redaktora naczelnego Interii, zmarły w styczniu 2016 r. - przyp. red.). To był mój wielki przyjaciel, bardzo go lubiłem. Odszedł za wcześnie. Chciałbym, aby On był tutaj z nami, siłą wyobraźni widzę go, uczestniczącego w rozmowie z nami. To prawda, Zygmunt był dobrym duchem całej Interii, wychował całe pokolenia dziennikarzy, a całemu teamowi Radwańskich bardzo kibicował. - Jego odejście to wielka strata. Podobny smutek czułem wówczas, gdy zmarł mój tata. Wracając do zakończenia kariery przez Agnieszkę, ja oczywiście również odczuwam wielką smutę. Ale trzeba się otrząsnąć. Jest jeszcze Ula, jest pokolenie młodych tenisistek i tenisistów. Nie ma co rozdzierać szat. Może wystrzeli następny talent polskiego tenisa, który dostarczy nam sporo radości. Gdy Agnieszka zakończyła karierę pojednawczo wyciągnął pan rękę do jej trenera Tomasza Wiktorowskiego. - Oczywiście, powtórzę jeszcze raz: dziękuję wszystkim bez wyjątku za opiekę nad "Isią" przez tyle lat. Historycy sportu niech się zajmują analizą kariery Agnieszki, a my skoncentrujmy się na przyszłości. Dorobek Agnieszki jest imponujący. 20 wygranych turniejów zawodowych, a wcześniej, już w 2005 juniorski Wimbledon. Gdy zaczynała się ta przygoda nie spodziewał się pan pewnie, że uda się wygrać tak wiele? - Najważniejsze, że te wszystkie osiągnięcia poszły na konto Polski, Polek, Polaków. Pamiętajmy o tym, że z Agnieszką, Urszulą i ówczesną żoną przez prawie siedem lat mieszkaliśmy w Niemczech. Do Polski, do Krakowa wróciliśmy w 1995 r. i "Isia" od razu poszła do pierwszej klasy. Gdyby nie było tej decyzji o powrocie, toby nie było tego wywiadu. Robiłby ze mną rozmowę ktoś z Deutsche Tennis Bund, a nie redaktor Białoński (śmiech). Pierworodna decyzja, która zaowocowała tym, że mamy sportowców - Agnieszkę i Ulę, a dzięki nim mamy się czym chwalić, była kluczowa. To jest nierozłączna nasza, polska sprawa. Ja jestem z tego dumny. Pewnie musieliśmy pokonać trudniejszą drogę od tej, jaką przebylibyśmy w Niemczech, gdybyśmy się zdecydowali tam osiąść. Choć było ciężej, to gdybym miał cofnąć czas, postąpiłbym tak samo. Czyli przedłożyłby pan Polskę nad Niemcy, choć tam mielibyście szanse na bogatszych sponsorów i większe zainteresowanie mediów? Na Niemcy postawiły przecież polskojęzyczne Angelique Kerber i Sabina Lisicki. - Oczywiście, łatwiej jest być sportowcem niemieckim, amerykańskim niż polskim. Ja jednak ewidentnie chciałem moje córki wychować na Polki, by grały dla Polski i to był świetny wybór. To zadanie mi się udało. Córki kończą studia, piszą pracę magisterską na krakowskiej AWF. Trwało to co prawda długo, ale jeśli kariera zawodowa wymaga od sportowca ciągłych podróży po całym świecie, to nie ma szans na skończenie studiów w ciągu czterech-pięciu lat. Na studiach Agnieszki i Uli też panu zależało? - Oczywiście, jestem dumny z tego, że dziewczyny potrafiły godzić tenis z nauką. Studia były swego rodzaju planem B. Przecież w tenisie mogło się coś nie udać, mogła się nadarzyć kontuzja kończąca karierę, dlatego trzeba było też studiować. Nie może być tak, że ktoś w imię uprawiania sportu porzuci naukę. Jestem jednak z wykształcenia nauczycielem. To było niemożliwe, żeby córki nie poszły na studia i nie były światłymi osobami. Bez względu na klasę sportową, jaką prezentują. Agnieszka była absolutnym fenomenem. Będąc nie najwyższą, znacznie słabszą fizycznie od konkurentek, potrafiła się niemal przez 10 lat utrzymać na światowym topie, w czołówce 15 najlepszych tenisistek. Tenis to sport globalny, setki tysięcy dziewcząt z całego świata dąży do tego, aby się przebić do czołówki, bo tam jest sława, sponsorzy, nagrody. "Isia" potrafiła odpierać atak tenisowego świata bardzo długo. - Faktycznie, tenis to globalny sport, w którym jest bardzo ostra rywalizacja. W samych Chinach regularnie go uprawia 14 milionów ludzi, mają tam 30 tysięcy kortów. W USA liczba osób uprawiających tenis wzrosła w tym roku do 18 milionów. W porównaniu do tych gigantycznych liczb dane z Polski są śladowe. Agnieszka pokazała, że da się walczyć z gigantami, tylko trzeba mieć do tego talent i dobrego trenera. Ta reguła dotyczy zresztą także innych dyscyplin. Nie chcę gloryfikować tylko tenisa, choć on faktycznie jest ekskluzywny, z uwagi na rosnące pule nagród. Ogólnie sport zawodowy został wyśrubowany. Nie wystarczy grać dobrze czy bardzo dobrze. To jest za mało. Trzeba grać świetnie albo fantastycznie. "Isia" przez cały ten okres grała fantastycznie. Fakt, że córki zaczęły uprawianie sportu zaczęły w Niemczech miał jakiekolwiek znaczenie? - Nie. To była jeszcze zabawa, one miały po cztery-pięć lat. Odbijały piłki z gąbki, a czasem balony. Bardziej chodziło o zachęcenie, wyrobienie nawyku, skojarzenia "kort oznacza przyjemność", a nie o pracę. Kiedy dostrzegł pan w Agnieszce nietuzinkowy talent? - Bardzo wcześnie. Pamiętajmy jednak, że talent można też zmarnować, ale najważniejsze jest - jak to Niemcy mówią - "letzte schritte" - ostatni krok i on jest najważniejszy. Wiele osób mogło spokojnie zrobić taką karierę taką jak "Isia" i Ula, mogły być w ścisłej czołówce, ale zabrakło im tego ostatniego kroku - skoku w dorosły, zawodowy tenis, który całkowicie się różni od juniorskiego, czy nawet od czołówki serii ITF-u. To jak niebo i ziemia. Gablota trofeów pełna. Który puchar dostarcza najwięcej radości? Za finał Wimbledonu, zwycięstwo w turnieju Masters, wygrane w Pekinie, Tokio? - Każdy. Mam ponad 250 pucharów w domu. Kolejne są u mojej mamy i u dziewczyn. Jest ich wiele. Zawsze mówię, że wygrany juniorski Wimbledon otworzył drogę. Zarówno "Isi", jak i Uli. Nagle się okazało, że można ograć każdą rywalkę. Krokiem milowym dla Agnieszki był słynny mecz z Myskiną w maju 2006 roku, podczas turnieju J&S Cup. To był długotrwały proces robienia stałych postępów. Pamiętnym był także mecz Agnieszki na US Open 2007, gdzie pokonała broniącą tytułu Marię Szarapową w trzech setach. To był ważny sygnał, pokazujący, że w jaskini lwa "Isia" może ograć faworytkę. Tych "big pointów" kariery jest dużo, a oczywiście finał Wimbledonu jest jednym z nich. Nawet przyznam się szczerze, że wszystko to mi się już miesza. Tak wiele tych sukcesów jest. Każde zwycięstwo w turnieju Masters miało nietuzinkowe znaczenie. Agnieszka wygrała Turniej Mistrzyń WTA Finals, czyli Mastersa trzy lata temu, wydaje się, jakby to się działo wczoraj. Pokonała nie tylko rywalki, ale wcześniej sporo problemów zdrowotnych. - Rok 2015 nie był zbytnio udany dla "Isi". Na Mastersie miała szczęście, bo i ono w sporcie jest potrzebne, ale najważniejsze, że grała świetnie, z meczu na mecz coraz lepiej. Szczęście przydało jej się w pierwszej fazie - w grupie Agnieszka wygrała tylko jeden mecz, a i tak awansowała do półfinału, dzięki zwycięstwu ... Szarapowej. Nie da się ukryć, że z Szarapową mieliśmy stare porachunki. Czasem nam pomagała, a czasem przeszkadzała (śmiech). A jak dziś już wiemy, że ona się trochę nielegalnie wspomagała. Później się okazało, że robiła to przez dziesięć lat. Przykro jest mówić o tym. Ja "Isię" opieprzałem najczęściej za mecze z Szarapową, a okazało się, że rywalka korzystała ze wspomagania, dzięki któremu była ciągle świeża. To już jest historia. Historia sportu. Szarapowa od wybuchu afery z przyjmowaniem meldonium ma problemy z dojściem do dawnej formy. Organizm nie radzi sobie bez cudownego środka? - Chodzi też o zwykłą formę tenisową, być może gnębią ją kontuzje. Generalnie jest tak, że od dwóch lat ma słabsze wyniki. Kto oprócz Uli może pójść w ślady Agnieszki? Widzi pan kogoś na horyzoncie? - Oczywiście, że widzę, bo przecież Iga Świątek gra bardzo dobrze, ma papiery na wielką karierę. Ale przypominam - pozostał "letzte schritte", ostatni krok. Ona ma dokumenty, promesę na wizę do wielkiego tenisa, a czy dostanie samą wizę to już od niej i jej otoczenia zależy. To tak samo jak z wyjazdem do USA. Wsiadając do samolotu wydaje nam się, że mamy wizę, a to dopiero promesa. Wizę otrzymujemy dopiero po przylocie, na lotnisku dowiadujemy się, czy nas wpuszczą. Tak samo w wypadku Igi, dopiero się okaże, czy zostanie wpuszczona do tenisa zawodowego. Z uwagą będę śledził jej karierę, bardzo jej kibicuję. Dobrze byłoby, aby nie wywierano na niej presji. Otoczenie Igi powinno jej wynaleźć indywidualną drogę dojścia do sukcesu, bez kopiowania kogokolwiek. Jakieś porównania, że ta wcześniej wygrywała, a ta później nie mają sensu. Iga może osiągać nawet lepsze wyniki niż "Isia", tylko jej karierę trzeba umiejętnie prowadzić. Zagrożeń jest dużo. Nie będę wymieniał, jakie były u nas. Świat się zmienia, są inne czasy, trzeba się "upgrade’ować", a to nie jest takie proste (śmiech). Ma pan kontakt z rodziną, bądź trenerem Świątek? - Nie, bardziej poprzez Facebooka. Co by pan poradził? - Trzeba pamiętać, że każda dziewczyna jest osobą delikatną. Skupić się na treningu, nawet nie ostrym, tylko mądrym. Ważna jest jakość, a nie ilość treningu. To proste rzeczy, może nawet truizmy, ale najgorzej jest osiem godzin męczyć zawodniczkę treningiem i w ten sposób ją "zarżnąć". To ma być wszystko delikatnie, jak u lekarza, który do każdego pacjenta podchodzi indywidualnie. Wspólnie z byłą żoną zadbaliście państwo, aby materialny dorobek córek, wynikający z ciężkiej pracy, jaką jest zawodowy sport nie został roztrwoniony. Agnieszka po zakończeniu kariery natychmiast otwiera biznes w branży hotelarskiej. - I Ula, i "Isia" mają swoje firmy. Agnieszka otwiera hotele, Ula poszła w modę, projektuje torebki. To wszystko elementy planu B. One nieprzypadkowo wybrały studiowanie turystyki, która jest związana z hotelami. Na takich studiach można nabyć know-how niezbędne w takiej działalności. Córki rozpoczęły studia na turystyce już w 2009 roku, więc widać było, że dążą w tym kierunku. Słowa podzięki kieruję przy okazji dla krakowskiej AWF, całej kadry profesorskiej, która zawsze ułatwiała studia dziewczynom i mogły je godzić z karierą. Umożliwił to indywidualny tok studiowania. Bez tego ciężko byłoby skończyć studia dzienne. Rektor AWF Andrzej Klimek to wielki kibic sióstr Radwańskich, przeżywał wszystkie mecze Agnieszki. - To prawda, rektor jest fanatycznym kibicem "Isi" i Uli. Gdyby nie wsparcie jego uczelni, byłoby gorzej. Bolały pewnie pana ataki na Agnieszkę w niektórych mediach, które jej zarzucały odpuszczenie igrzysk, "bo za nie nie płacą"? Obserwowałem was z bliska w Londynie, widziałem jak bardzo wam zależało na odniesieniu sukcesu. - Niestety, przyzwyczaiłem się do takiego nas traktowania. Ostatnio udzieliłem wywiadu panu Zdankiewiczowi z "Polska The Times" i na jednym z plotkarskich portali ukazała się skandaliczna wersja tego materiału, tytuł był naprawdę skandaliczny. Tak się nas traktuje, nawet po zakończeniu kariery. Część mediów nas nie za bardzo lubi, przekręcają moje słowa. Nie wiem czemu, komu to służy. Proszę wyjaśnić po latach, gdy już opada kurz, dlaczego nie udało się Agnieszce awansować dalej na igrzyskach w Londynie? Słyszałem, że gdyby tydzień później doszło do rywalizacji, to "Isia" z Julią Goerges wygrałaby dziewięć meczów na 10. - "Isia" miała wtedy problemy kobiece. Na kort wyszła po zażyciu dziewięciu tabletek przeciwbólowych. Niestety, ludzie, także niektórzy dziennikarze, zapominają o tym, że kobieta miewa okres. Dla zawodowej sportsmenki co miesiąc to pewien problem. Czasami bywa tak, że się nie da grać, a jeśli już się da, to występują spore ograniczenia. Każdy dziennikarz musi to brać pod uwagę. U mężczyzn nie ma takiego problemu. Mężczyzna to może mieć, ale kaca, jeżeli przedawkuje piwo (śmiech). Czasem może mieć złą formę. U kobiet obligatoryjnie, co miesiąc następuje spadek siły, gra się znacznie gorzej. Czy jest szansa na to, aby projekt "Radwańska family" otworzył akademię tenisową? - To jest kwestia Agnieszki i Uli, czy one będą chciały podążać w tym kierunku. Akademia tenisowa to duża odpowiedzialność. Trzeba w niej być na co dzień, kontrolować. Selekcjonować kadrę trenerską? - Nie tylko to. Jeżeli daje się swoje nazwisko do projektu, to trzeba pilnować jego jakości. Pan objął patronatem Tenisową Szkołę Podstawową w Grodzisku Mazowieckim. - Proszę pamiętać, że za tą szkołą stoję ja, a moje córki to jest oddzielny temat. Możemy zrobić wspólnie akademię, ale choć środki na nią są, to trzeba jeszcze znaleźć czas. Albo się idzie w biznes jeden, albo w drugi. Łapanie dziesięciu srok za ogon? Nie wiem czy to jest dobra sprawa. Zobaczymy. Przede wszystkim Ula jeszcze gra. I omijają ją wreszcie kontuzje. - Postara się wrócić do pierwszej "50", "papiery" na to ma. Ostatnie jej mecze były bardzo dobre. Dzięki temu, że faktycznie kontuzje ją już omijają, da rady wreszcie rozgrywać ciężkie mecze, czy kilka spotkań z rzędu. Do triumfu w turnieju trzeba wygrać pięć meczów. A "Isia"? Stać ją na to, aby mieć i hotele, i szkołę tenisową. Na razie dajmy jej święty spokój. Teraz niech sobie odpocznie. Tyle lat żyła w dużym stresie. To trochę syndrom zejścia z pola walki. Czy udzielając się w Grodzisku widzi pan dobry narybek tenisowy? Obiegowa opinia głosi, że dzisiaj młodzież przepada w elektronicznych zabawkach. - Tak naprawdę to zależy od mamy i taty. Przecież to nie sześciolatek czy siedmiolatek rządzi w domu, tylko rodzice. A jeśli oni mają w głowie to, że sport jest na pierwszym miejscu, a nie i-pad, i-phone itd., to nie ma przeszkód do trenowania. To barki mają rosnąć, a nie kciuki. Wierzę w to, że spora część naszego społeczeństwa jest światła i wie, że sport jest najważniejszy. Jeśli nie na karierę, to jako dobry sposób na wychowanie młodego człowieka. A wracając do Grodziska, to dobre miejsce na kompleksowe szkolenie. Adepci szkoły mają tam grać w tenisa, a co najważniejsze, mają się też uczyć. Bez konieczności tułania się, jeżdżenia z miejsca na miejsce, a dodatkowo Grodzisk leży w centrum Polski, zaledwie 30 km od Warszawy, pół godziny jazdy, to wręcz idealna lokalizacja. W pobliżu ma jeszcze powstać port lotniczy. Żyć, nie umierać! Rozmawiał: Michał Białoński