Podczas czwartkowej konferencji po meczu z Franceską Schiavone otwarcie zadeklarowała pani, że przyjechała do Katowic, by wygrać całą imprezę. Niektórzy wolą pozostać przy bezpieczniejszym stwierdzeniu typu "dam z siebie wszystko"... Agnieszka Radwańska: Oczywiście mogę przegrać piątkowy ćwierćfinał czy w sobotę albo dotrzeć do finału. Tego teraz nikt nie wie. Na poziomie, na którym jestem i z moim miejscem w rankingu, to jednak wszędzie, gdzie jadę, chcę wygrać całą imprezę. To nie jest kwestia tego, że gram teraz w Polsce, lecz ambicji sportowej. Przed początkiem każdego sezonu lub może nawet przed każdą imprezą przygotowuje pani plan minimum czy maksimum? - Nie myślę w tych kategoriach. Wychodząc na kort, chcę po prostu wygrać mecz. Niezależnie od tego, czy jest to ćwierćfinał, czy też pierwsza runda i jak bardzo prestiżowe są zawody. Ogólne cele cała czołówka ma podobne - wygrać Wielkiego Szlema i być numerem jeden w rankingu WTA. Tutaj nie będę oryginalna. Wyznaczanie mniejszych celów już mi chyba przeszło. W jednym z wywiadów z ostatnich dni podkreśliła pani, że dojrzała. Bardziej jako zawodniczka czy jako człowiek? - Miałam na myśli przede wszystkim siebie jako tenisistkę. W ciągu roku rozgrywam wiele meczów, ale uczę się zarówno po każdym zwycięstwie, jak i po każdej porażce. Zwłaszcza pojedynki o wysoką stawkę dają ogromne doświadczenie. Po występie w finale dużego turnieju człowiek już wie, jakie emocje temu towarzyszą, jakie są wówczas nerwy. Życie tenisistki to także częste i dalekie podróże. Czy w związku z tym nie czuje się pani czasem bardziej "obywatelką świata" niż Polką? - Rzeczywiście sytuacja jest taka, że przez znaczną część roku nie ma mnie w kraju. Co tydzień jestem w innym państwie lub nawet na innym kontynencie. Zawsze jednak czuję się Polką i to z Polską jestem przez wszystkich kojarzona. Świadomość bycia najlepszą tenisistką w kraju czasem ciąży? - Tak już jest od paru ładnych lat, więc nie. Zresztą obecnie wiele więcej polskich nazwisk pojawia się w drabinkach imprez WTA i to super, że nie jestem jedyną Polką. Mam nadzieję, że to pchnie jeszcze bardziej do przodu tenis w naszym kraju i będziemy mieć porównywalną liczbę zawodniczek w turniejach, jak Włoszki czy Rosjanki. Najbliższą okazją do konfrontacji na arenie międzynarodowej będzie baraż o Grupę Światową Pucharu Federacji (19-20 kwietnia) z Hiszpankami. To ostatnia prosta przed wymarzonym awansem do elity? - No tak, takiej okazji jeszcze nie miałyśmy. Polska jeszcze nigdy tam nie dotarła, od kiedy ograniczono liczbę drużyn. Będzie to zatem spotkanie o wysoką stawkę. W Katowicach wystąpiła Silvia Soler-Espinosa, która znalazła się w składzie Hiszpanek na zbliżający się pojedynek w Barcelonie. Podpatrywała ją pani trochę? - Znam wszystkie Hiszpanki, a jest ich na tyle dużo, że mogą wybierać skład, jaki im akurat pasuje. Poza tym w Fed Cup będziemy rywalizować na innej nawierzchni. W Katowicach jest kort twardy, a mecz w Barcelonie rozegramy na ziemnym i to będzie zupełnie inny tenis. W przypadku tych zmagań pokusi się pani o deklarację, że wróci wraz z koleżankami z drużyny z awansem do Grupy Światowej? - Wiadomo, że będziemy chciały wygrać. Byłby to krok do przodu i duży sukces. Wszystko będzie jednak ułożone pod Hiszpanki - od rodzaju kortu, po piłki i całą resztę. Z Bożym Narodzeniem nie ma takiego problemu, bo te święta są po sezonie, ale Wielkanoc spędzi pani walcząc w Pucharze Federacji. - Trochę już do tego przywykłam, że to u mnie święta "na telefon". W ostatnich ośmiu latach na Wielkanoc byłam w domu raz lub dwa. Rok temu wypadło, że akurat grałam turniej w Miami, teraz jest Fed Cup. Trudno, nie ma z tym żadnego problemu. Tym razem przynajmniej będziemy razem z siostrą. Czy w takich momentach pojawia się poczucie, że ze względu na wybraną profesję coś ważnego pani traci? - Na pewno zdarzają się takie chwile i to nie tylko teraz, ale w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Brakuje nieraz czasu na spotkania z bliskimi i znajomymi, świętowanie ważnych okazji. Omija mnie wiele rzeczy, ale taki jest zawodowy sport. Sądząc po zdjęciach, które można było obejrzeć w internecie, to obchodzone ponad miesiąc temu 25. urodziny udało się chyba pani dobrze uczcić. - Tak. Moje urodziny wypadają zazwyczaj podczas turnieju w Miami i staram się robić przy tej okazji wspólną kolację. Chodzi wtedy o samo spotkanie. Tym razem udało się przyjść całej polskiej ekipie. Ostatnich urodzin nie traktowałam w jakiś szczególny sposób, to kolejny krok. Na pewno zwraca uwagę symboliczna liczba, ale podsumowań czy bilansu nie robiłam. Na to jeszcze za wcześnie.