Michał Białoński, Interia: Nieprzypadkowo spotykamy się na kortach warszawskiej Mery - nadal ciągnie wilka do lasu, w pierwszym wywiadzie, jakiego udzielasz po urodzeniu Jakuba. Gratulacje, bo pewnie jedno z marzeń się spełniło? Agnieszka Radwańska: Na pewno tak. Założenie rodziny po zakończeniu kariery od zawsze było moim marzeniem. Teraz się spełniło. Nie ukrywam, że bardzo bym chciała teraz mieć córeczkę! Z mężem Dawidem zapowiadaliście, że postaracie się, aby syn poszedł w wasze ślady. Z tego co wiem, to twój tata Piotr Robert już przebiera nogami, wrócił do trenowania, by małego Kubusia przyuczać do rakiety. Jakub jest skazany na karierę tenisisty? - Na pewno będzie grał w tenisa, będziemy go uczyć. Czas pokaże, czy zdecyduje się na karierę zawodową. Pokażemy mu też inne sporty. Zobaczymy, w którym będzie sobie radził najlepiej. Nie da się ukryć, że tenis jest nam najbliższy. Gdyby w niego grał, bardzo byśmy się cieszyli. Po zakończeniu kariery miałaś pewnie zamiar odpocząć dłużej. Tymczasem macierzyństwo pewnie wymaga sporo energii i poświęcenia. Jak się czujesz w roli młodej matki? - Faktycznie, od zakończenia kariery minęły dopiero dwa lata, a już mam półrocznego synka. Miałam spokojny rok, gdy mogłam podróżować bez rakiet, nacieszyć się beztroskim życiem, z mniejszym nawałem obowiązków. Ale macierzyństwo jest piękne. Daje dużo radości, na nie się czekało. Dlatego nie zwlekałam z zajściem w ciążę. Masz wsparcie rodziny? Mamy, taty, Uli? Chętnych do rozpieszczania Kubusia nie brakuje? - Oczywiście, że tak, ale rodzice mają jednak ciężej, bo mieszkają w Krakowie, a ja w Warszawie. Natomiast Ula kontynuuje karierę - trenuje i gra, więc na nadmiar czasu nie narzeka, ale na wspólny spacer czy odwiedziny zawsze go znajduje. Czyli, dopóki nie przyjdzie na świat siostra, to Kuba będzie jednym z najbardziej rozpieszczonych dzieci na świecie? - (śmiech) Pewnie tak, nie da się tego ukryć. Tak to na ogół bywa przy pierwszym dziecku. Skąd pomysł na imię Jakub? Nie jest tajemnicą, że lubisz się z Kubą Błaszczykowskim - bywasz w okresie świąt na imprezie jego fundacji "Ludzki Gest", on również był VIP-em na twoim benefisie. To dobry trop? - Nie. Po prostu bardzo lubię to imię i podoba mi się jego zdrobnienie. Nad wybraniem imienia głowiliśmy się nawet kilka miesięcy, było kilka innych opcji. Ale nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby grał w piłkę tak jak Kuba! (śmiech) Dawid nie przeciągał liny na swoją stronę? - Nie było takiej potrzeby. Byliśmy w tym zgodni: imię ma być ładne, polskie, bez amerykańskich wersji, których nie brakuje w naszym kalendarzu. Macierzyństwo wygląda tak jak je sobie wyobrażałaś, czy znałaś z relacji mamy? - Dużo rzeczy wychodzi w praniu. Sporo nasłuchałam się od przyjaciółek, matek dwójki-trójki dzieci, ale u każdej z nas ono wygląda troszkę inaczej, każde dziecko jest inne. Oczywiście, fajnie jest mieć dużą wiedzę. Ogólnie swoje doświadczenia oceniam pozytywnie. Nie sądziłam, że będę tak cierpliwa i tak dużo radości będzie mi sprawiać, że będę mieć takiego dzieciaczka, wpatrzonego we mnie. Nie mogę się napatrzyć, jak Kubuś szybko rośnie. Jest bardzo pogodnym, grzecznym dzieckiem, które - odpukać, nie sprawia kłopotów. Tylko się cieszyć! Snu nie brakuje? - Nie. Kubuś bardzo dobrze śpi. Przesypia noce od szóstego tygodnia życia. Nie mogę narzekać. Znam przeróżne historie dziewczyn. Nawet gdy zdarzyła się jedna gorsza noc, to nie mam prawa narzekać. Udaje ci się tak zorganizować życie, żeby mieć czas na pasje, przychodzić na korty, śledzić wydarzenia ze świata tenisa? - Przy małym dziecku ciężko o taką regularność. Jesteśmy po roku 2020, w którym, z powodu pandemii, wszystko było niepewne, zachwiane. Dlatego lepiej było siedzieć w domu. Tak minął okres mojej ciąży. Niedawno z Martą Domachowską zdecydowałyśmy się na postanowienie noworoczne, że jeżeli obostrzenia pandemiczne tylko na to pozwolą, to razem będziemy grały w tenisa i biegały. Mam nadzieję, że dzięki szczepionkom wrócimy do normalnego życia. Za tym chyba wszyscy tęsknimy. Gdyby przyszło ci zagrać dzisiaj, to jak wyglądałaby twoja forma tenisowa? - Ręka jest i myślę, że zawsze już będzie. Gorzej ze stawami, niestety. Po powrocie na kort będę grać delikatnie. Bez sensu się szarżować, żeby potem przez kolejne pół roku nie móc wyjść na kort. Raz, z tego powodu, że mam za sobą ciążę, po której ciało się zmieniło, a po drugie, przez dwa lata od zakończenia kariery nie miałam regularnych treningów, więc mięśnie szybko "zapomniały". Moje stawy to jedno wielkie permanentne zapalenie, które mnie dręczyło przez ostatnie lata kariery. Dlatego trzeba uważać. Dokładnie zdaję sobie sprawę z tego, na ile mogę sobie pozwolić. Na pewno nie na granie na punkty, chyba że w debla. Mam nadzieję na powrót do sparingowej gry na punkty za kilka miesięcy, jak poradzimy sobie z pandemią i będzie można już trenować. Wiadomo, że wszyscy twoi fani boleją, że nie grasz już zawodowo. Ale z drugiej strony jest mały plusik: wyobraź sobie, że musiałabyś ogłaszać koniec kariery w trakcie epidemii i nie mogłabyś się pożegnać z kibicami, zorganizować benefisu, wzorem tego z Krakowa. Smutny obraz? - Na pandemii wszyscy cierpią. Sport przede wszystkim. Jak już się odbywa jakiś turniej, to straszą puste trybuny. Mecze wyglądają jak treningi. Gra się dla kamer, nie dla kibiców. - Tak, do tego ucieka prestiż, bo nie każdy może dojechać, inni się boją. Nie ma całej otoczki turniejów, która dawała adrenalinę. Gdy wychodziło się na kort i na twój widok wiwatowało kilkanaście tysięcy osób, to zupełnie inaczej się czułeś niż gdy wychodzisz na mecz w ciszy, a na trybunach nie ma ani jednego kibica, jedyni ludzie to parę osób z obsługi. Bardzo smutny widok. Tak samo jest zresztą w piłce nożnej, gdzie kibice zagrzewali do walki zwłaszcza podczas gry. U nas, w tenisie, gra się w ciszy. W piłce trybuny żyją non stop. Z utęsknieniem czekam na powrót normalności, żeby wszystko wróciło na dobre tory. Gdy wstajesz rano, to zatęsknisz czasem do kariery zawodowej? Nie brakuje podróży, meczów? - Nie, nie tęsknię... Zbyt dobrze pamiętasz, z jakimi się to wiązało wyrzeczeniami? - Dokładnie. Harówka była straszna. Życie na walizkach cały czas. Ja cały czas byłam spakowana, wymieniałam tylko rzeczy. W niektórych miejscach było trochę cieplej, w innych trochę zimniej. Czasem brałam jedną kolekcję sukien, innym razem - trzy. Ciągle w głowie miałam kolejny turniej, następny mecz. Bez wytchnienia. Bez żadnych przerw na odpoczynek fizyczny, o tym psychicznym nie wspominając. Sezon tenisowy jest bardzo długi, po nim następuje chwila wakacji, w trakcie których planujesz przygotowania do następnego sezonu. W święta Bożego Narodzenia już się wylatywało do Australii. Ciągła gonitwa. I tak rok po roku. Kumulacja tego spowodowała u mnie uczucie przesytu. Gdy oglądałaś Rolanda Garrosa, w którym świat zachwyciła Iga Świątek, nie miałaś nutki sentymentu: "Szkoda, że mi się nie zdarzył turniej wielkoszlemowy, na którym cała światowa czołówka by się wykruszyła, bądź przyjechała w formie dalekiej od optymalnej"? - Nie, nie miałam, bo to są sprawy, na które nie mam wpływu. Rzeczywiście, w poprzednim sezonie wiele zawodniczek z topu nie prezentowało wysokiej formy, jakby brakowało im motywacji, by odpowiednio przygotować się do turniejów rozgrywanych podczas pandemii. Niepewność, przesuwane terminy, puste trybuny, ryzyko zakażenia - to wszystko ich odstraszało. Turnieje były odwlekane, nadal nie ma kalendarza na rok 2021. Jeszcze rok temu, gdyby w styczniu nie był znany kalendarz, uznano by to za absurd! Australian Open nie będzie rozegrany w styczniu - to jest nie do pomyślenia! Te niewiadome powodują, że wielu tenisistów nie trenuje na pełną moc, brakuje im motywacji. Wychodzą z założenia, że nie ma sensu się przemęczać, skoro następny turniej może być np. dopiero za rok. Widać, że czołówka nie podchodzi do grania w czasach COVID-19 na 100 procent. Drugą rzeczą jest to, że teraz w WTA panuje bezkrólewie. Epoka Szarapowej, Sereny Williams, jej siostry Venus, dobiegła końca. Ich już nie ma. Wprawdzie Serena jeszcze gra, ale to już nie ta sama zawodniczka, co pięć, dziesięć lat temu. Nie wspominając już o Kim Clijsters, Calorine Wozniacki, Angelice Kerber, Ivanović, Kuźniecowej, Janković, Azarence. Niektóre ciągle jeszcze walczą, ale to już nie jest to, co kiedyś. To był tak mocny czub, pierwszych 10-15 miejsc w rankingu, który był nie do ruszenia. Żaden wielki szlem bez nich w drugim tygodniu nie mógł się obejść. Wiadomo, jak to w sporcie, zdarzały się niespodzianki, ale czub rządził. I trzeba było z trzema-czterema zawodniczkami z topu sobie poradzić, jeśli chciało się wygrać cały turniej. Dziewczyny, które zajmują dziś czołowe miejsca nie mają takiej powtarzalności jak ich poprzedniczki, stąd dużo zaskakujących wyników. Jak długo potrwa takie bezkrólewie? - Nie wiem, ciężko to przewidzieć. Z czasem powinno się to zmieniać. Czołówka powinna się kształtować i umacniać. Na razie ten trzon kierowałabym w stronę Naomi Osaki, Simony Halep, Ash Barty, chociaż ona od prawie roku nie grała. Reszta to albo młode, albo niedoświadczone tenisistki, którym przytrafiają się jeszcze spore wahania. Masz nadzieję, że sen Igi Świątek, wygrywającej wielkiego szlema, będzie trwał? Nawet jej trener Piotr Sierzputowski powiedział, że ten sukces przyszedł dwa lata wcześniej niż planowali. Czy łatwo Idze będzie utrzymać formę wobec długiej przerwy? - Czas pokaże. Ta przerwa może wyjść Polce na plus, bo Iga mogła troszkę odetchnąć po Paryżu. Z presją, która na niej będzie teraz ciążyła, nie musiała się mierzyć tydzień po zakończeniu Rolanda Garrosa. Teraz tylko odbierała nagrody. Na ogół, w sezonie, jesteś poddawany weryfikacji tydzień po tygodniu, bo tak pędzi kalendarz. Wiele razy mi się zdarzało, że w niedzielę kończyłam jeden turniej, a w poniedziałek zaczynałam kolejny. Iga ma trzy miesiące przerwy. To jest szmat czasu! Za chwilę Australia, balon oczekiwań robi się coraz większy. Zobaczymy, jak Iga poradzi sobie z tą presją podczas Australian Open i całego zbliżającego się sezonu. Wszystkie oczy będą skierowane na nią.