Zza zakrętu wyłania się rajdówka, za kierownicą której siedzi Mikołaj Marczyk - najzdolniejszy polski kierowca młodego pokolenia, startujący w ERC i WRC. Tutaj, na kilkukilometrowym odcinku pomiędzy Elganowem a Pasymem, odbywa testy, na które zaprosił mnie - dziennikarza Interii Sport. Miałem niespotykaną okazję przyglądać się z bliska temu, jak wygląda trening rajdowca. Siedziałem na prawym fotelu jego skody, podczas gdy sprawdzał ustawienia samochodu na trasie odcinka specjalnego. Ze ściśniętym brzuchem i napiętymi do granic możliwości mięśniami nóg podziwiałem jego umiejętności, gdy przy prędkości 170 km/h o centymetry mijaliśmy konary drzew. Zajrzałem do środka ciężarówki - królestwa zespołowych mechaników. Naczepa skrywa tysiące śrubek, zapasowych części, narzędzi i innych niezbędnych podczas rajdu przedmiotów. Mikołaj Marczyk przygotowuje się na Mazurach Rajdy samochodowe to specyficzny sport. Nie da się go uprawiać ot tak, po prostu. Abstrahując od kwestii finansowych i technicznych, każdy trening to przedsięwzięcie, które trzeba pieczołowicie przygotować. Odcinek Elganowo-Pasym, na którym towarzyszyłem Miko Marczykowi, liczy sobie około 2,5 kilometra w jedną stronę. W ramach przejazdu testowego pokonaliśmy go w obu kierunkach. Abyśmy mogli to zrobić, konieczne było zamknięcie i zabezpieczenie trasy, wynajęcie stewardów, ustawienie barierek i taśm. To wszystko trwa i wymaga odpowiednich nakładów. Kiedy już więc kierowca decyduje się na trening, chce wyciągnąć z nich jak najwięcej. Powtarza przejazdy tą samą trasą, sprawdzając różne ustawienia pojazdu. W dniu, w którym towarzyszyłem Mikołajowi, przejechał on wspomniany odcinek co najmniej dwadzieścia razy. Po każdej próbie zdawał krótki raport swoim mechanikom i inżynierom, którzy dodatkowo otrzymywali twarde dane z pokładowych komputerów. To samo tyczy się kwestii bezpieczeństwa. Zanim choćby Mikołaj uruchomił silnik, musiałem przejść przez wszystkie procedury. Najpierw podpisałem stosowną zgodę, następnie - z pomocą pilota rajdowego Szymona Gospodarczyka - ubrałem kominiarkę i kask. Jest naprawdę masywny, mając go na głowie, trudno swobodnie poruszać szyją. Następnie wsiadłem do auta, co też nie należy do najłatwiejszych zadań. Rajdówka ma w sobie tak zwaną klatkę bezpieczeństwa - specjalną konstrukcję, która chroni życie i zdrowie zawodników podczas dachowania czy wypadków. Aby dostać się na swój prawy fotel, musiałem się nieco nagimnastykować. 170 km/h pomiędzy drzewami W końcu jednak usiadłem na miejscu. I od razu zaskoczenie. Fotel pilota - na którym się znalazłem - ustawiony jest tak nisko, że ledwie cokolwiek widziałem. Jak zostało mi wyjaśnione - pomaga to w odpowiednim rozłożeniu środka ciężkości auta. Pilot podczas odcinków specjalnych i tak prawie w ogóle nie patrzy na drogę, więc jemu to nie przeszkadza. Partner rajdowy Marczyka, Szymon Gospodarczyk, powiedział mi, że on "czyta" trasę... plecami. Odczuwa poprzez mięśnie głębokie zakręty, nierówności, hopki i na tej podstawie orientuje się w terenie. Coś niesamowitego! Ja, rzecz jasna, takich zdolności nie mam, więc starałem się chłonąć oczami jak najwięcej ze swojego fotela. Pierwszych kilkaset metrów upłynęło pod znakiem tak zwanej rozgrzewki opon i hamulców. Mikołaj przyspieszał i zwalniał, wykonywał też szybkie skręty. Przygotowywał podzespoły pojazdu do tego, co miało się wydarzyć za chwilę. A wydarzyła się rzecz wcześniej mi nieznana. Z impetem ruszyliśmy z miejsca, aby dosłownie po chwili mieć na liczniku grubo ponad 100 kilometrów na godzinę. Mknęliśmy wąską drogą pomiędzy drzewami, ciągnąc za sobą tumany kurzy. Wrażenie było niesamowite, ale wszystko przebiły tak zwane hopki. To - w żargonie rajdowym - wzniesienia, które samochód musi pokonać. Tyle tylko, że kierowcy wcale przed nimi nie zwalniają. Wręcz przeciwnie. Na te górki Mikołaj najeżdżał z prędkością 120-130 kilometrów na godzinę, co sprawiało, że auto wybijało się w powietrze. Kilka-kilkanaście metrów dalej lądowaliśmy i jechaliśmy dalej. W tych momentach doceniałem fakt, że mam na głowie ogromny kask, a dodatkowo zapięty jestem w rajdowe pasy, które ograniczały moje ruchy do minimum. Po pokonaniu pięciu kilometrów czułem się z lekka oszołomiony, ale jednocześnie bardzo szczęśliwy z tego, co właśnie przeżyłem. Do dziś zastanawiam się natomiast, jak Mikołaj mógł jednego dnia przejechać ten odcinek co najmniej 20 razy. Ja po jednej rundzie byłem wykończony. Z Elganowa - Jakub Żelepień, Interia