Maciej Słomiński, INTERIA: Czy wybiera się pan do Warszawy na finał Pucharu Polski i dla kogo będzie mocniej biło pana serce? Olgierd Moskalewicz, były piłkarz Pogoni Szczecin i Wisły Kraków: - Oczywiście, wybieram się. Będzie ze mną rodzina, znajomi oraz kilkadziesiąt tysięcy kibiców moich byłych klubów, które bardzo dobrze wspominam. Mój życiorys nie jest tajny, w Pogoni się wychowałem, tu spędziłem wiele lat, jestem jej kibicem na co dzień, ale z szacunku dla obu klubów, dyplomatycznie odpowiem: niech wygra lepszy. Zdecydowanym faworytem finału musi być Pogoń Szczecin, która gra o klasę rozgrywek wyżej od Wisły Kraków. - Puchar rządzi się swoimi prawami, a zwłaszcza Puchar Polski. Na papierze faworytem jest Pogoń, ale niespodzianki są solą futbolu, za to go kochamy. Wisła z dobrej strony się pokazała w tegorocznej edycji, odprawiając Widzew Łódź i Piasta Gliwice, drużyny z Ekstraklasy. Wiślacy będą głodni tego trofeum, tak samo jak "Portowcy", którzy nigdy jeszcze nie zdobyli Pucharu Polski. Pogoń od lat jest w ligowej czołówce, ale gablota z trofeami pozostaje pusta co bywa przedmiotem internetowych szyderstw. Czy w portowej społeczności jest poczucie, że oto dzieje się historia i pierwsze w historii trofeum jest na wyciągnięcie ręki? Mówi się, że pierwszego razu się nie zapomina. - Tymi co piszą w Internecie nie będziemy się zajmować, tam każdy jest najmądrzejszy. W Wiśle Kraków zdobyłem Puchar Polski, w Pogoni Szczecin niestety nie, jako drużyna zaplecza Ekstraklasy ulegliśmy w 2010 r. w finale Jagiellonii Białystok w Bydgoszczy. Obecna drużyna "Portowców" zdaje sobie sprawę, że gra o to by wejść do historii. Z tego co wiem, gablota jest szykowana, cała reszta w nogach i głowach piłkarzy. Pogoń Szczecin zagra w finale Pucharu Polski z Wisłą Kraków. Transmisja meczu w czwartek w Polsat Sport Jak panu się podoba dzisiejsza Pogoń Szczecin? Gra na nowym stadionie, w jej składzie jest mnóstwo obcokrajowców. To zupełnie inny klub niż ten, w którym pan grał. - Nigdy nie jest tak, żeby nie można było czegoś zrobić lepiej, ale generalnie bardzo mi się ten projekt podoba. Kibice mogą śledzić mecze na zadaszonym stadionie, nic im nie kapie na głowę. Czasów, w których ja grałem, nie da się piłkarsko porównać do obecnych. Dzisiejsza drużyna ma piękne obiekty i zaplecze. Również młodzieży trenującej w klubowej akademii niczego nie brakuje, każda drużyna ma kilku szkoleniowców: trenera głównego, asystentów, od motoryki, mentalnego. My o takich warunkach mogliśmy tylko pomarzyć. W kraju Pogoń jest postrzegana jako klub prowadzony rozsądnie i z pomysłem. Pozytywnie ją weryfikuje rynek, młodzi zawodnicy idą zagranicę za dobre pieniądze. Jest stworzona dobra baza, nadbudową jest pierwsza drużyna, która właśnie teraz ma szansę zdobycia historycznego trofeum. Jaka jest dziś pana relacja z macierzystym klubem? - Oczywiście staram się być na wszystkich meczach Pogoni w Szczecinie, nie może być inaczej. Nie jestem takim kibicem, który musi wiedzieć o każdym transferze sekundę po tym jak się wydarzy albo o wszystkich wynikach grup młodzieżowych. Oczywiście jestem wciąż otoczony przez osoby związanymi ze sportem, dosłownie przed chwilą widziałem się z Maćkiem Stolarczykiem i Markiem Kolbowiczem, naszym mistrzem olimpijskim w wioślarstwie. Gram w padla, w siatkówkę, w footgolfa. Mamy drużynę oldbojów "Portowcy Stars", która gra w całym kraju. Staram się być ze sportem na ty. Mówi pan, że młodzieży dziś niczego nie brakuje, ale kiedyś trudne czasy kształtowały silnych ludzi. Tak było z panem, wszedł pan do bardzo doświadczonej szatni jako żółtodziób na początku lat 90. i niebawem starsi panowie z wąsami wybrali pana na kapitana, jeszcze jako nastolatka. - Byli starsi zawodnicy jak Mariusz Kuras, Piotrek Mandrysz czy Andrzej Miązek. W naszej szatni tego nie było, ale słyszało się, że w innych klubach panowało coś na kształt wojskowej "fali". Pomogło na pewno, że wówczas młodzież weszła szeroką ławą do szatni Pogoni, każdy z nas znał swe miejsce w szeregu, była hierarchia, ale i wzajemny szacunek. Na pewno na naszą korzyść działało to, że umieliśmy grać w piłkę, że nasze akcje dawały punkty i premie całej drużynie. Nie mieliśmy takich możliwości jak dziś, ale mieliśmy charakter. Cieszę się, że nasza drużyna jest wciąż pozytywnie pamiętana przez kibiców. Pamięta się dobre rzeczy, ale nie wszystko było kolorowo. Doszło do tego, że pańska karta zawodnicza musiała zostać zastawiona w miejscu gdzie jedliście posiłki z powodu rosnących długów. Dziś jest to nie do pomyślenia. - Nie chcę nikogo obwiniać, takie były czasy, każdy chciał dobrze. W tamtych czasach większość klubów miała kłopoty finansowe. Dochodziło do takich sytuacji, że w klubie nie było ciepłej wody, gdy opowiadam to mojemu synowi, on nie może uwierzyć. To też jest część historii. Dziś jest normalnie jak na tzw. zachodzie, tamte czasy pod tym względem nie były normalne. Dziś możemy spojrzeć za siebie i cieszyć się, że tamte czasy są dawno za nami, a piłka stała się wielkim biznesem. Mówi pan, że w latach 90. XX wieku klubów miała problemy finansowe, były jednak wyjątki. Takim była Wisła Kraków, do której przeszedł pan w połowie sezonu 1998/99. Czuł się pan wtedy jakby złapał pana Boga za nogi? - Wtedy w lidze liczyły się Legia Warszawa i Widzew Łódź, które grały w Lidze Mistrzów. Wkrótce doszlusowała do nich Wisła Kraków, która wcześniej stała na skraju przepaści, a za sprawą pana Bogusława Cupiała stała się wielka. "Biała Gwiazda" chciała mnie pozyskać już rok wcześniej, wtedy nie zdecydowałem się odejść z Pogoni. Byłem bardzo związany ze szczecińskim klubem, nikt mnie nie wypychał, sam nie chciałem odchodzić, ale wkrótce uznaliśmy wspólnie, że mój transfer pomoże spłacić zobowiązania wobec zawodników i kontrahentów. Awans sportowy i finansowy. Czy żałuje pan czegoś w swojej karierze? - Na pewno tego, że mam tylko jeden oficjalny mecz w reprezentacji. Być może urodziłem się za wcześnie? Być może zaważył fakt, że nie miałem managera? Wydaje mi się, że dziś łatwiej jest dostać się do kadry, kiedyś konkurencja była większa. Być może moje decyzje dotyczące klubów zagranicznych nie były do końca trafione? (Moskalewicz grał w Turcji i na Cyprze - przyp. red.). Za moich czasów, aby wyjechać np. na Wyspy Brytyjskie było potrzebne pozwolenie na pracę, dziś o wiele łatwiej trafić do silnej ligi w młodym wieku. Ogólnie jednak jestem zadowolony ze swojej przygody z piłką nożną. Nie jest tajemnicą pana głęboka wiara w Boga. Grał pan z numerem "78" na cześć roku wyboru Jana Pawła II na papieża. Czy przed tak ważnym meczem jak finał Pucharu Polski rozmawia pan z Panem Bogiem i modli się za pomyślność drużyny? - Pan Bóg obok rodziny jest dla mnie najważniejszy. Gdy pan Bóg jest na pierwszym miejscu to wszystko jest na swoim miejscu. Nigdy się nie będę wypierał mojej wiary, pan Bóg jest we wszystkim co robimy, w sporcie też. Pana Boga można prosić o wszystko. To jest każdego sprawa indywidualna, ale oczywiście chcę, żeby wszyscy wrócili do domu zdrowi, żeby było dobre widowisko. Jan Paweł II był i jest bardzo ważną postacią w moim życiu. Jestem szczęśliwy, że będąc z Wisłą w Watykanie mogłem uczestniczyć w audiencji o Ojca Świętego. Wiem, że Jan Paweł II wspiera nasz naród z góry w tych trudnych czasach, gdy są liczne konflikty i wojny. Możemy być dumni, że nasza polska ziemia wydała na świat tak wielkiego człowieka. Rozmawiał Maciej Słomiński, INTERIA