Dopiero rzuty karne rozstrzygnęły we wtorek finałową batalię o krajowy puchar, będący preludium na ostatniej prostej w rozgrywkach Ekstraklasy. Heroicznie walcząca Legia Warszawa, grająca już od 6. minuty w osłabieniu po czerwonej kartce dla Yuriego Ribeiro, dotrwała do serii "11", w której przechyliła szalę na swoją stronę. I to była strona sportowa, momentami gra wyglądała nieźle, ale dłuższymi fragmentami to nie było porywające widowisko. Filip Mladenović "rzucony na deski". Dziekanowski: Nie powinno być dla niego miejsca Co innego można za to powiedzieć o wydarzeniach, które towarzyszyły rywalizacji piłkarzy, a nigdy nie powinny mieć miejsca. Kilkukrotnie, w strefach technicznych obu drużyn, wybuchały kolejne pożary, jakby obie strony zapomniały, co tak naprawdę powinno być solą meczu piłkarskiego. Emocje sprawiały, że dorośli mężczyźni, w tym także trenerzy obu drużyn, chwilami zachowywali się bezprzykładnie. A przecież nie trzeba mieć specjalnie tęgiego umysłu, zwłaszcza funkcjonując na co dzień w tym środowisku, aby zdać sobie sprawę, ile każdorazowo pracy i zachodu od organizatorów meczów wymaga troska o to, aby na trybunach było spokojnie. Aby z którejś ze stron nie pojawiła się iskra zapalna, która doprowadziłaby do wydarzeń, jakich wszyscy chcemy uniknąć. Dlaczego zatem piłkarze i sztaby postanowili być pierwszymi, by podburzać trybuny obiektu, nazywanego nie przez przypadek stadionem narodowym? Najbardziej nikczemne sceny miały miejsce tuż po ostatnim karnym, zmarnowanym przez Mateusza Wdowiaka z Rakowa Częstochowa. To wtedy kilku piłkarzy skoczyło sobie do gardeł, a boisko z ringiem bokserskim pomylił Filip Mladenović. I już może żałować, że stracił rozum. W czwartek odbyło się pierwsze posiedzenie Komisji Dyscyplinarnej PZPN, sam piłkarz złożył wyjaśnienia, a dzisiaj spodziewana jest dla niego kara. Jednego z głównych liderów defensywy Legii Warszawa na cel wziął Dariusz Dziekanowski i, pozostając w terminologii bokserskiej, słowem pisanym na łamach "Przeglądu Sportowego" go znokautował. - Kibice stanęli na wysokości zadania - kontynuował Dziekanowski. - Tym razem na koronie stadionu był spokój, chuligani znajdowali się na murawie, a potem przenieśli się w okolice szatni. W podobny, prymitywny sposób zachowywali się zresztą trenerzy, którzy za pomocą pięści chcieli się przekonać, który ma rację.