Gdyby zapytać Ikera Casillasa: jaki jest jego ulubiony rywal, wykrzyknąłby pewnie: Atletico. Nie ma chyba w światowej piłce innych derbów tak jednostronnych jak te madryckie. Bramkarz Realu wystąpił w nich 24 razy, w 23 przypadkach wychodził na boisko w podstawowym składzie i ani razu nie zaznał porażki. W pojedynkach z Atletico puszczał średnio zaledwie 0,75 gola na mecz, lepiej wiodło mu się tylko przeciw Granadzie i Levante. Jedyny raz, gdy Iker był po derbach naprawdę smutny zdarzył się w czasach, gdy obecna legenda "Królewskich" była jeszcze nastolatkiem. W 1999 roku na Santiago Bernabeu Casillas wchodził do gry w 51. min po czerwonej kartce dla Albano Bizzarriego. Real przegrywał wtedy 1-3, Iker nie pozwolił się pokonać. Koniec sezonu był zgoła odmienny, Atletico spadło do II ligi, tymczasem Real wygrał Champions League. Od 13 lat fani Atletico czekają na zwycięstwo nad Realem, za każdym razem powtarzając sobie, że "jak nie teraz, to nigdy". Faktycznie w sobotę jednak okazja wydaje się nadzwyczajna. Diego Simeone dokonał cudu z zespołem z Vicente Calderon. Po 13. kolejkach jego drużyna jest w tabeli tuż za Barceloną wyprzedzając "Królewskich" o 8 pkt. Po raz pierwszy w karierze na Santiago Bernabeu zagra Falcao, który stracił ubiegłoroczny mecz z powodu kontuzji. Siłę Realu zna jednak doskonale, grał pół roku temu derby na Vicente Calderon i choć zdobył gola, Atletico poległo aż 1-4. Pytanie na dziś brzmi: czy w sobotę na Santiago Bernabeu wyjdzie ten sam Real, który niedawno ustanawiał ligowe rekordy (100 pkt, 121 goli)? Drużyna Jose Mourinho wydaje się być o lata świetlne od szczytu formy. W Champions League zajęła drugie miejsce w grupie, przed tygodniem przegrała 0-1 z Betisem w Sewilli, co sprawia, że szanse na obronę tytułu bardzo się zredukowały. Real nie ma już marginesu na błąd, a tym bardziej tak spektakularny, jak strata punktów u siebie z lokalnym rywalem. Przez lata "Królewscy" obijali Atletico jak chcieli i kiedy chcieli, młodzi fani klubu z Vicente Calderon nie pamiętają ostatniego zwycięstwa swojej drużyny. W sobotę na Bernabeu ma dojść do decydującej bitwy. Real musi ją wygrać, by udowodnić, że 13 pkt straconych w tym sezonie, nie pozbawiło go definitywnie szans na obronę tytułu. W meczu Pucharu Króla Jose Mourinho został przyjęty przez kibiców Realu ambiwalentnie. Ci najbardziej zaciekli bili mu brawo, ale część publiki wygwizdała Portugalczyka. W jego obronie stanął nawet Iker Casillas uważając, że nie trener jest jedynym winnym słabszej gry zespołu. W ankiecie madryckiego dziennika "AS" aż 68 proc czytelników uważa, że Mourinho opuści Real po sezonie, choć w maju przedłużył kontrakt do 2016 roku. Jeszcze dalej idzie dziennik "El Pais" donosząc, iż Florentino Perez zwolni Portugalczyka jeśli Real przegra sobotnie derby. Porażka uznana byłaby za stratę szans na obronę mistrzostwa, więc pozostanie "Mou" na Bernabeu oznaczałoby przyzwolenie na nieustanne konflikty wewnętrzne. Wiadomo, jak źle trener Realu znosi porażki. Hiszpańskie media donoszą, że nieudany początek sezonu ostatecznie zerwał wszelką nić porozumienia między trenerem i hiszpańsko-argentyńsko-niemiecką częścią zespołu. "Niedługo w Realu odbędą się nowe wybory na prezesa, Perez zrobi wszystko, by je wygrać. Nawet zwolni Mourinho, gdyby pozostawienie go w klubie miało mu zaszkodzić" - pisze "El Pais". Mimo wszystko bardzo trudno uwierzyć w te rewelacje. Nie dlatego, że prezes Realu z szacunkiem traktuje trenerów, ale akurat Mourinho wynosił zawsze pod niebiosa. Powierzył mu władzę, jakiej na królewskim klubie nie miał żaden szkoleniowiec, przy wszystkich publicznych wystąpieniach podkreślał: "Mamy trenera nr 1". Zdecydował się płacić Portugalczykowi gażę, o jakiej inni szkoleniowcy mogą marzyć, i 20 mln euro odszkodowania za zerwanie kontraktu. Jak widać po wynikach ankiety w "Asie" kibice Realu uwierzyli w medialne doniesienia, że "Mou" chciałby stanąć na czele paryskiego projektu szejka Nassera Al-Khelaifiego. Portugalczyk chce mieć w klubie władzę absolutną, taką jak miał w Interze Mediolan, w Madrycie jest to niemożliwe, "Mou" przekonał się o tym ostatecznie w tym sezonie. Część fanów z Bernabeu martwi się już o to, czy do swojej paryskiej przygody Mourinho nie przekona Cristiano Ronaldo? Dajmy jednak spokój spekulacjom prasowym, wróćmy do rzeczywistości. Xabi Alonso powiedział niedawno, że Mourinho jest najlepszym trenerem, jakiego Real może mieć. W sześciu meczach derbowych z Atletico pod wodzą Portugalczyka "Królewscy" wygrali sześć razy. Gdyby Diego Simeone spojrzał w przeszłość, zobaczyłby tam bezlitosny wyrok na swoją drużynę. Ale argentyński szkoleniowiec uwielbia wielkie wyzwania. Dowiódł tego nie tylko jako największy boiskowy zabijaka w futbolu na najwyższym poziomie, ale i na ławce trenerskiej. Na Atletico połamało sobie zęby wielu świetnych szkoleniowców. 23 grudnia 2011 roku Simeone obejmował rozbity zespół od Gregorio Manzano. Od tamtej pory drużyna osiąga jednak wyniki zbliżone do Realu i Barcelony. Wygrała Ligę Europejską, dziś po 13 kolejkach ma 34 pkt. Jedyną misją niemożliwą dla Simeone okazało się zakwalifikowanie zespołu do Champions League. Nie ma jednak wątpliwości, że Argentyńczyk zajmuje tak samo gorące miejsce jak Mourinho. Musi się spieszyć z osiąganiem sukcesów, bo niewykluczone, że mimo wspaniałej postawy, zespół zostanie osłabiony lada chwila. Radamel Falcao wydaje się nie do zatrzymania, im gorzej gra Chelsea, tym większą motywację ma Roman Abramowicz, by nie czekać do lata ze sprowadzeniem Kolumbijczyka. Kiedy ta motywacja sięgnie 60 mln euro, najlepszy gracz Atletico zacznie pakować walizki. Oczywiście pozycja samego Simeone wydaje się niepodważalna. Tyle, że jeszcze mocniejszą miał Mourinho zaledwie trzy miesiące temu. Rywali z Santiago Bernabeu i Vicente Calderon dzieli wszystko. Tuż po powstaniu pierwsi stali się klubem dla bogatych, drudzy dla proletariatu. Stadion Realu stanął przy arystokratycznej ulicy Castellana, obiekt Atletico przy browarze nad rzeką Manzanares. Fani z Vicente Calderon wyśmiewający Real jako "Klub reżimowy" zapominają, że dyktator Franco, zanim zaczął wielbić Real, był fanem ich drużyny. <a href="http://www.facebook.com/sport.interiapl" target="_blank">Kliknij i polub sport.interia.pl na Facebooku!</a> Jest jednak coś, co łączy oba zwaśnione madryckie kluby. Notoryczny brak cierpliwości wobec szkoleniowców. Od 1999 roku, czyli od ostatniego zwycięstwa Atletico w derbach Madrytu, Real miał ich 12, klub z Vicente Calderon dokonał zmiany szkoleniowca aż 17 razy, dając niektórym wyrzuconym drugą szansę. Obyczaje wcale drastycznie nie zmieniły się po 2003 roku, gdy z klubem pożegnał się szalony Jesus Gil. Nic więc dziwnego, że kibice i lokalne media nie przywiązują się zbytnio do trenerów. To w ogóle hiszpański obyczaj. Mourinho jest dziś jednym z dwóch szkoleniowców najdłużej pracujących w Primera Division. Gdyby jednak "El Pais" miał rację byłaby to sensacja w europejskim futbolu. Chodzi przecież o głowę najbardziej medialnego i najbardziej utytułowanego szkoleniowca ostatniej dekady. Autor: Dariusz Wołowski <a href="http://dariuszwolowski.blog.interia.pl/?id=2409953" target="_blank">Porozmawiaj o artykule na blogu Darka Wołowskiego</a>