Po to wrócił. Na własnych warunkach i ze znacznie większą władzą. Gdy Zidane opuszczał ekipę z Madrytu w maju ubiegłego roku po trzeciej kolejnej Lidze Mistrzów, niewielu przypuszczało - pewnie nawet nikt - że Florentino Perez będzie potrzebował tak szybko pomocy. Po kompletnie nieudanej pierwszej części sezonu, po pożegnaniu z Champions, po trenerskich niewypałach z Lopeteguim i Solarim, prezydent miał genialny pomysł, aby uspokoić nastroje wokół klubu. A Zidane już był w blokach startowych. Szybko pojawiły się też spekulacje, jakim budżetem będzie dysponował (ok. 500 milionów euro) i jakie nazwiska mogą wkrótce zawitać na Santiago Bernabeu. W zasadzie brakowało jedynie mocnej deklaracji, takiej, która jeszcze przed ostatecznymi rozstrzygnięciami w tym sezonie, zapali iskrę przed nowym. Da nowy impuls do batalii, która pasjonuje nie tylko Hiszpanię i nie tylko kibiców LaLiga. I oto jest. Za jednym zamachem Zizou nakreślił horyzont dla własnej drużyny, a jednocześnie wbił szpilkę największemu rywalowi. W swoim stylu, subtelnie, trochę nawet z przymrużeniem oka, ale jednak z zimną krwią. - Ile Barcelona ma tytułów? Bo my mamy 33. To prawda, że w ostatnich sezonach grają bardzo dobrze, trzeba to przyznać, ale faktem jest też, że w historii Realu tych sukcesów było znacznie więcej - ocenił francuski trener, przypominając, że aby zdobyć mistrzostwo, potrzeba 38 meczów, a do triumfu w Lidze Mistrzów wystarczy 13. Cel Realu, głośno wypowiedziany, jest więc jasny - odzyskać tytuł w LaLiga. W zasadzie Zidane ma w tym już doświadczenie, bo w swoim drugim sezonie w Madrycie, w 2017 roku, przełamał dominację Barcelony. Uda się jeszcze raz? W końcu po to wrócił. Remigiusz Półtorak