Rozegrane 20 marca 248. "El Clasico" miało mocno symboliczny wymiar - poprzez swoje zwycięstwo FC Barcelona nie tylko zakończyła trwającą nieco ponad dwa lata derbową posuchę, ale też uchroniła się przed wyrównaniem przez "Królewskich" pewnego swoistego rekordu. W dziejach "Klasyków" Real miewał naprawdę długie serie ligowych zwycięstw - w pierwszej połowie lat 60., a więc w erze di Stefano czy Puskasa, "Los Blancos" sześć razy z rzędu pokonywali "Barce" w ramach rozgrywek Primera Division, jednak już w - nazwijmy to - futbolowych czasach najnowszych, w XXI wieku, to ekipa z Katalonii mogła poszczycić się najdłuższym zwycięskim ciągiem. Chodzi tu oczywiście o erę Pepa Guardioli, kiedy to między grudniem 2008 roku a końcówką listopada 2010 roku FCB nie dawała szans swoim rywalom. Dla madrytczyków zwłaszcza dwie porażki były bolesne: 2-6 na Bernabeu i 0-5 na Camp Nou. To było wręcz upokorzenie, potężne podrażnienie dumy. Wtedy pięciokrotnie Barcelona okazywała się lepsza na polu hiszpańskiej ekstraklasy. Tymczasem aż do niedzieli Real miał na swoim koncie passę czterech triumfów - zaczęła się ona tuż przed wybuchem pandemii COVID-19 i "zamrożeniem" światowego futbolu (1 marca 2020), ale już nie będzie kontynuowana. Jeden wygrany mecz dzielił podopiecznych Carlo Ancelottiego od dorównania tamtej niezwykłej "Blaugranie". Nastąpiło jednak bolesne zderzenie z rzeczywistością. El Clasico. Real Madryt - FC Barcelona. "Blaugrana" wywraca stan rywalizacji do góry nogami Czy można powiedzieć, że wygrana drużyny prowadzonej przez Xaviego była zaskakująca? Jej rozmiar z całą pewnością, bowiem 4-0 widziane jest trochę jak łącznik między "pewnym zwycięstwem" a "kompletnym pogromem". Czy jednak przed pierwszym bez wahania można było mówić o Realu jako o wyraźnym faworycie? Nie do końca. Pomimo, że to stołeczny zespół był - i jest nadal, ze sporą przewagą - liderem ligowej tabeli, pomimo faktu, że zdecydowaną większość meczów w ostatnich tygodniach wygrywał, to Barcelonie nie można odmówić głębokiej przemiany, która sprawiła, że po naprawdę kiepskim starcie sezonu teraz może ona spokojnie celować chociażby w wicemistrzostwo. Trudno już na tym etapie rywalizacji mówić, że to zadziałał zwykły "efekt nowej miotły" - Xavi, który dotychczas jako trener sprawdzał swoje zdolności jedynie w katarskim Al-Sadd, zdaje się być obecnie strzałem w dziesiątkę. To nie kwestia tego słynnego "DNA klubu", które miał również posiadać Ronald Koeman, ale fakt, że zespół z Camp Nou kibicom ogląda się coraz przyjemniej. A ostatnie "El Clasico" było wręcz poezją. FCB zdołała zdominować oponentów całościowo jako drużyna, ale miała bez wątpienia kilku szczególnie wyróżniających się bohaterów indywidualnych. Jednym z nich z całą pewnością był Ronald Araujo, gracz, którego nawet w najgorszych momentach "Dumy Katalonii" w ostatnich miesiącach wskazywano jako tego, który mimo wszystko błyszczy na boisku. Urugwajczyk nie tylko wpisał się na listę strzelców, ale przede wszystkim całkowicie neutralizował w swoim sektorze boiska Viniciusa Juniora, na którego w tym starciu fani "Los Blancos" liczyli podwójnie, bowiem ich klub został wcześniej pozbawiony swojego "pazura" - Karima Benzemy. "Sprawdźcie kieszenie Araujo" - napisano na twitterowym koncie "Barcy", wbijając szpileczkę w bezradną ofensywę madrytczyków. Ważny udział w wiktorii na Bernabeu miał też Ferran Torres, który z meczu na mecz zdaje się tylko lepiej wpasowywać w drużynę i koncepcję Xaviego. Piłkarz, który przeszedł do FC Barcelona z Manchesteru City w zimowym okienku, wciąż będąc w zasadzie rekonwalescentem po długo trwającej kontuzji stopy, w ostatniej potyczce popisał się zarówno bramką, jak i asystą. I choć jego postawa, podobnie jak gra Araujo mogą cieszyć, to katalońscy kibice powinni się jeszcze bardziej radować z tego, co pokazała dwójka pozostałych zawodników zamieszanych w zdobyte gole: Ousmane Dembele i Pierre-Emerick Aubameyang. Ousmane Dembele. Najdroższa "szklanka" świata Dotychczasowe losy Dembele mogłyby być klasyczną historią "cracka", jak to się mawia często w Hiszpanii, który zamienił się w wielki transferowy "flop". Kiedy Francuz przybywał do Barcelony w 2017 roku, oczekiwania wobec niego były ogromne - bo takie same były też pieniądze, jakie wówczas na niego wydano. Według ówczesnych - i zresztą oficjalnie potwierdzonych - doniesień podstawowa kwota transferu wynosiła 105 mln euro, natomiast w transakcję włączono też różne bonusy, które pozwalają szacować wartość operacji na ok. 140 mln euro. W tamtym momencie był to najdroższy zakup Katalończyków w historii - dopiero potem pobito go kolejno zakontraktowaniem Philippe Coutinho oraz Antoine’a Griezmanna, co z perspektywy czasu również było akcjami mogącymi budzić spore dyskusje. Drużyna z Camp Nou miała jednak wówczas swoje powody, by wyłożyć aż tyle pieniędzy - do klubowej kasy wpłynęła przecież gigantyczna kwota za sprzedaż Neymara do PSG, a w ofensywie potrzebna była nowa jakość, swoiste zapełnienie pustki po Brazylijczyku. I choć Dembele i Neymar różnili się swoimi nominalnymi zadaniami na boisku, to jeden miał zostać symbolicznie zastępcą drugiego. 20-letni wówczas francuski skrzydłowy był wielką wcześniej wielką gwiazdą Borussii Dortmund - Niemcy wyłuskali go z Rennes, zaufali mu, a ten odpłacił się im bez wątpienia - 10 bramek i 21 asyst we wszystkich rozgrywkach robiło naprawdę dobre wrażenie. Także na FC Barcelona. Dembele jednak tylko w swoim drugim sezonie w Hiszpanii, kampanii 2018/2019, zdawał się zbliżyć do tamtego poziomu - na koncie miał 14 bramek i osiem asyst. Długimi fragmentami jednak, brutalnie mówiąc, był dla drużyny zupełnie bezużyteczny. Po prostu gnębiły go kontuzje. Pierwszy uraz w bordowo-granatowych barwach zaliczył jeszcze we wrześniu 2017 roku, kiedy to zaczęło mu doskwierać udo - na murawę nie wychodził ponad 100 dni, opuszczając 20 spotkań. Między lutym i sierpniem 2020 był nieobecny przez dni prawie 200, ponownie z powodu uda. Oprócz tego zdarzały mu się też poważne problemy z kolanem i masa pomniejszych urazów. W takich warunkach nie był w stanie osiągać swojego optimum. Swego czasu po sieci zaczął nawet krążyć viralowy filmik - kibice zgromadzili się pod klubowym obiektem, by żegnać wyjeżdżających przez bramę graczy i członków sztabu. "Vamos Jordi, vamos Frenkie!", krzyczał jeden z mężczyzn, gdy samochody Alby i de Jonga przejeżdżały obok niego. Gdy za nimi zjawił się też m.in. ambulans, krzyknął z kolei "Vamos Dembele!". Sami fani "Dumy Katalonii" zaczęli wyśmiewać się z sytuacji z Francuzem - choć tak naprawdę byli wściekli. Xavi - człowiek, który "odczarował" Dembele Mimo wszystko w klubie dalej jak widać pokładano nadzieje w tym, że z Francuzem sytuacja w końcu się ułoży dobrze - jego kontrakt, ważny już tylko do czerwca 2022 roku, miał ulec prolongacie. W Dembele wciąż wierzono, ale ten nie okazał się najłatwiejszym negocjatorem. Zawodnik bardzo odważnie - według hiszpańskich dziennikarzy - zażyczył sobie pensji wynoszącej aż 40 mln euro rocznie, co nawet w najlepszych pod względem finansowym czasach klubu byłoby ogromną kwotą. Tymczasem zarząd pod przewodnictwem Joana Laporty z trudem utrzymywał na powierzchni funkcjonowanie zespołu, sprzątając bałagan po poprzedniej ekipie, na czele której stał Josep Maria Bartomeu. Powoli stawało się jasne, w jakim kierunku - przynajmniej w teorii - rozwinie się ten scenariusz. Skoro strony nie mogą dojść do porozumienia, to najlepszą opcją będzie sprzedanie Ousmane Dembele jeszcze zimą. Zarząd otwarcie postawił zresztą ultimatum: gracz dostał kilkanaście dni na odejście. I do ostatnich godzin okienka zdawało się, że tak właśnie zakończy się ta niezbyt radosna historia. Piłkarz miał być bowiem już po słowie z nowym klubem - zależnie od źródła miało to być Paris Saint-Germain lub Chelsea, ale negocjacje upadły na ostatniej prostej, do dziś nie do końca wiadomo dlaczego. Logicznym zdawało się, że futbolista, który publicznie wykłóca się z klubem, nie chce zejść z wymagań kontraktowych i nie decyduje się na transfer, będzie przez najbliższe miesiące w swoistej piłkarskiej próżni - zupełnie poza składem i bez szans na grę do ostatniego dnia czerwca. Tymczasem nastąpił kolejny zwrot akcji. "Okoliczności się zmieniły i nie znaleźliśmy wyjścia z tej sytuacji, ale Dembele ma dalej ważną umowę i jest częścią drużyny" - mówił na początku lutego na konferencji prasowej Xavi. Szkoleniowiec rozmawiał z włodarzami i konsensus był jasny - póki 24-latek jest związany z "Blaugraną", póty ta będzie korzystać z jego umiejętności. No i stało się coś niezwykle ciekawego. Skrzydłowy zaczął prezentować się zupełnie inaczej - nie wyglądał już tak, jakby futbolówka ciążyła mu przy nodze i nawet jeśli notował przeciętne występy, to potrafił przeplatać je naprawdę dobrymi, wnosząc sporo w grze ofensywnej. Dość powiedzieć, że od połowy lutego aż do 20 marca zaliczył siedem asyst. To nie tylko znacznie więcej, niż w całej pozostałej fazie kampanii 2021/2022 (dwie asysty), ale i więcej, niż przez cały poprzedni sezon (pięć asyst). Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę fakt, że teraz jest po prostu zdrowy... a Xavi zawsze daje mu szansę. W ostatnim "El Clasico" dostał 79 minut i miał swój wyraźny udział przy "napoczęciu" wyniku - w 29. minucie precyzyjnym podanie obsłużył Pierre-Emericka Aubameyanga, a ten skierował piłkę do siatki. Ten właśnie piłkarz jest drugim arcyciekawym przypadkiem w szeregach Barcelony - on, tak samo jak Dembele, otrzymał łatkę "skończonego" gracza, choć przylgnęła ona do niego w nieco inny sposób. Pierre-Emerick Aubameyang. Gdy Arsenal zamknął drzwi, otworzyła je FC Barcelona Gabończyk z "Dumą Katalonii" związał się w tym samym momencie, w którym Dembele miał definitywnie odchodzić - zimą tego roku. Powód był banalnie prosty - w swoim poprzednim klubie, londyńskim Arsenalu, był całkowicie spalony. To o tyle szokujące, że jeszcze niedawno był liderem "Kanonierów", praktycznie i formalnie, bowiem nosił na ramieniu opaskę kapitańską. Jak na ironię "Auba" na Emirates również wybierał się jako dotychczasowa gwiazda Borussii Dortmund. Tyle że on od razu zaczął spłacać wydane na niego prawie 64 mln euro. Do Anglii trafił w zimowym okienku sezonu 2017/2018 - i jeszcze nim kampania się zakończyła, dopisał do swojego konta 10 trafień w Premier League. To był obiecujący początek, a potem było tylko lepiej. W sezonie 2018/2019 został on królem strzelców - koroną dla najlepszego snajpera podzielił się z liverpoolskim duetem Mohamed Salah - Sadio Mane, wszyscy wymienieni dopisali do swojego konta po 22 gole. Rok później Aubameyang o włos przegrał w tej klasyfikacji z Jamie’em Vardy’m - Anglik miał 23 trafienia, on znów 22 bramki, tyle samo, co Danny Ings z Southampton. Był wówczas nie tylko gwarantem kilkudziesięciu trafień na sezon, ale dokonał czegoś więcej - wraz z Alexandre’em Lacazette’em stworzył komitywę, która oczarowała kibiców "The Gunners" - i choć Arsenalowi szło raz lepiej, raz gorzej, to na linię ataku ta ekipa w żadnym przypadku nie mogła narzekać. Zjazd, jaki zaliczył Gabończyk w sezonie 2021/2022 był więc szokujący. Gracz snuł się po murawie, czasem przez tygodnie nie zaliczając ani jednego trafienia. Ostatni raz dla Arsenalu piłkę do siatki wpakował w drugiej połowie października, w spotkaniu z Aston Villą, wtedy też asystował przy jednej z bramek. Jak się jednak okazało, był to łabędzi śpiew jego kariery w Londynie. W grudniu doszło do ważnego incydentu, który zaważył na losach "Auby" - piłkarz otrzymał od klubu zgodę na podróż zagraniczną w trakcie sezonu i udał się do Francji, gdzie miał opiekować się swoją matką, która podupadła na zdrowiu. Wrócił jednak - bez ustalania niczego z "Kanonierami" - z jednodniowym opóźnieniem i przy okazji naruszył protokoły sanitarne. Nie wziął udziału w meczu z Southampton, ale nie była to jedyna konsekwencja jego zachowania. Parę dni po spotkaniu ze "Świętymi" trener Mikel Arteta oficjalnie potwierdził, że jego podopieczny stracił opaskę kapitańską, więc sprawa zrobiła się już naprawdę poważna, bowiem gdyby konflikt na linii klub-zawodnik był do zażegnania, to Arsenal nie decydowałby się na pewno na podobny ruch, który miał przecież także znaczenie wizerunkowe. Wokół napastnika się zagotowało i z każdym kolejnym dniem stawało się jasne, że odejdzie z drużyny. Aubameyang został odsunięty od składu permanentnie - na 10 kolejnych potyczek. Obie strony chciały uwolnić się jak najszybciej od tej - już wówczas toksycznej - futbolowej relacji. Istniała jednak spora obawa, że kupiec nie znajdzie się tak łatwo, bowiem snajper zgarniał naprawdę niemałe pieniądze, ale koniec końców znalazł angaż - FC Barcelona potrzebowała go do swojego projektu odbudowywania dawnej siły. FC Barcelona zaufała "Aubie" - ten sobie przypomniał, jak się strzela Zaufanie doświadczonemu, 32-letniemu graczowi opłaciło się bez najmniejszych wątpliwości. Nowy nabytek potrzebował tylko chwili, aby nabrać rozpędu i między swoim debiutem z Atletico 6 lutego, a 20 marca, kiedy to "Barca" brutalnie rozprawiła się z Realem, w 11 spotkaniach zdobył łącznie dziewięć bramek. Zaczął "z wysokiego C" - jak już zdobył premierowego gola (przeciwko Valencii), to dołożył jeszcze dwa gole i skompletował hat-tricka, wprawiając w osłupienie kibiców na Estadio de Mestalla. Potem dołożył jeszcze cegiełki do innych chwalebnych triumfów - strzelał w meczu z Napoli (4-2), Athletikiem Bilbao (4-0), Osasuną (4-0) i Galatasaray (2-1). W starciu z turecką ekipą dał de facto "Blaugranie" awans do kolejnej fazy Ligi Europy - rozgrywek, których nie wyobrażają sobie w Barcelonie nie wygrać. Ukoronowaniem tego okresu był oczywiście ostatni "Klasyk". Tak jak to już było wspominane, w 29. minucie udanym rajdem po prawym skrzydle popisał się Dembele, który perfekcyjnie dośrodkowywał futbolówkę wprost na głowę Aubameyanga. Nie minęło 10 minut i Francuz kolejny raz dograł piłkę na głowę kolegi z zespołu - tym razem jednak z rzutu rożnego i do Araujo. Po zmianie stron "Auba" w jednej z pierwszych akcji ofensywnych swojego zespołu odegrał w zasadzie na wyczucie do Torresa - a ten nie mógł nie skorzystać z tej szansy. Była 47. minuta i Santiago Bernabeu było już w szoku. Bolesne dobicie nadeszło już po paru minutach - tym razem to Torres oddał piłkę niepilnowanemu Gabończykowi, a ten lekkim podbiciem pokonał Courtoisa. W ten oto sposób dwóch piłkarzy, o których mówiło się w różnych kontekstach, że są zupełnie skończeni, zabłysnęło w prawdopodobnie budzącym największe na świecie emocje futbolowym starciu. Ten wieczór był magiczny dla fanów FC Barcelona i niezależnie od tego, jak potoczą się losy Dembele i Aubameyanga, to ich postawa z całą pewnością nie zostanie zapomniana. Dziś zapewne 99 na 100 kibiców FCB nie byłoby w stanie powiedzieć, co obecnie porabia Wenezuelczyk Jeffren bez zaglądania do internetu - każdy jednak powie obudzony w środku nocy, że 29 listopada 2010 roku to właśnie on w doliczonym czasie drugiej połowy "wykończył" Real, sprawiając, że słynna "La Manita" stała się faktem. Takie rzeczy się po prostu pamięta. "Dragon Ball" po katalońsku. Aubameyang i Dembele znowu z nadziejami Pierre-Emerick Aubameyang po swoim drugim golu w ostatnim "El Clasico" wykonał niezwykle oryginalną cieszynkę - wziął do ręki małą, kryształową kulę i przyłożył do swojego czoła dwa palce, zastygając na moment w bezruchu. Dla kibiców piłkarskich nieobeznanych w klasykach japońskiej animacji mogło to nie mieć sensu, ale każdy "dzieciak lat 90." od razu zorientował się, że to nawiązanie do "Dragon Balla". W komiksowej opowieści autorstwa Akiry Toriyamy zebranie siedmiu kryształowych (smoczych) kul pozwalało na przyzwanie Shenlonga - smoka spełniającego życzenia. Jak przyznał Gabończyk w pomeczowej wypowiedzi, 20 marca miał tylko jedno życzenie - wygrać z Realem i to spełniło się bez dwóch zdań. Po ostatnim gwizdku na Twitterze gracza pojawiło się jego zdjęcie przyrównane do głównego bohatera DB - Son Goku. "Auba" nie musiał wiele pisać. "Pozdrowienia od skończonego gracza" - stwierdził jedynie. Świadomie czy nie, Aubameyang dodał jednak drugie, albo i trzecie dno do swojej "cieszynki". Dwa palce przyłożone do czoła to symbol używanej przez Goku techniki teleportacji, pozwalającej na błyskawiczne przemieszczenie się w przestrzeni - technika ta "uwalniała", pozwalała na momentalne odsunięcie się od niezbyt sprzyjających okoliczności. Czymś takim bez wątpienia były dla piłkarza przenosiny na Camp Nou. To jednak nie wszystko. Goku, wywodzący się z rasy Sayian, kosmicznych wojowników, miał niezwykłą zdolność nie tylko regeneracji swojego ciała, ale i wychodzenia coraz silniejszym z sytuacji, w których został mocno poturbowany. To też można - symbolicznie oczywiście - odnieść do losów napastnika. Ktoś pewnie powie, że to mocna nadinterpretacja. Być może tak - ale zarówno kariera Aubameyanga, jak i Dembele, została na ten moment w niebywały sposób wskrzeszona - tak jak się to działo z Goku, który dzięki smoczym kulom kilkukrotnie powracał z zaświatów. Kibicie Barcelony na pewno chcieliby, by ten stan mocy był już permanentny. Zobacz także: Czarna noc Realu Madryt. "Barcelona sprofanowała Santiago Bernabeu"