"Falcao jest jedyny i jest nasz" - radość prezesa Atleticu Madryt Enrique Cerezo była tak obłędna, że zamiast wysyłać kibiców pod Neptuna, wymienił omyłkowo fontannę Cibeles, gdzie dni chwały świętują fani Realu Madryt. Gafa nie do końca jest przypadkowa, bo od kilku lat wszystkie hiszpańskie kluby żyją w głębokim cieniu pary kolosów. A raczej egzystują, ledwo wiążąc koniec z końcem, ich długi tylko wobec skarbu państwa sięgających 800 mln euro. Mimo iż Atletico wygrało w maju Ligę Europy, największym sukcesem Cerezo tego lata nie było wzmocnienie drużyny, ale wygrana bitwa o zatrzymanie największej gwiazdy. Falcao najlepszy na świecie Falcao, jest graczem Atleticu, ale zapewne nie dłużej niż do czerwca 2013 roku. W ankiecie dziennika "Marca" aż 83 proc czytelników uważa, że to w tej chwili najlepszy środkowy napastnik na świecie. Na utrzymanie kogoś takiego stać w Hiszpanii tylko Barcelonę i Real Madryt. Zanim opadnie kurz po fieście na cześć zwycięstwa nad Chelsea, Cerezo zda sobie z tego sprawę. Taki as, jak Kolumbijczyk, choć powtarza, że jest na Vicente Calderon szczęśliwy, nie zadowoli się kolejnymi podbojami Ligi Europy. Najbardziej skonfundowanym facetem w Monako był Fernando Torres. Pojedynek z Falcao przegrał z kretesem, tak samo jak jego Chelsea z klubem z Madrytu. Fani z Calderon zgotowali mu jednak owację, wciąż noszą go w sercu, tak samo jak "El Nino" klub, w którym się wychował. Dziwnie mógł poczuć się też Petr Czech puszczając cztery gole, podczas, gdy jego młodszy kolega z Chelsea, wypożyczony do Atleticu Thibaut Courtois dał się pokonać zaledwie raz. Zmiana pokoleniowa zbliża się nieuchronnie? Wszystko to wieszczy Atleticowi niepewną przyszłość. Klub, który w ostatnich dwóch latach zdobył cztery trofea europejskie, nie może doczekać się stabilności finansowej. Fani z Calderon są właściwie do tego przyzwyczajeni, to samo było z eksportowym duetem napastników Diego Forlan - Sergio Aguero. Nie udało się ich utrzymać, ale dzięki sprzedaży tego drugiego do Manchesteru City, w drużynie pojawił się "Tygrys" Falcao z marszu przypominając lata 70., gdy ze względu na graczy z Ameryki Południowej zespół nazywano "Los Indios". Wtedy Atletico jedyny raz dotarło do finału Pucharu Europy (porażka z Bayernem w powtórzonym meczu). 35 trenerów Gila Szybko nastała jednak era Jesusa Gila, czyli okres lęku, frustracji i niepewności. Prezes zatrudnił 35 trenerów, klub zaznał mistrzostwa, ale i degradacji. Dopiero w 2003 roku Gil zrezygnował zachowując jednak większościowy pakiet akcji, zostawiając syna na stanowisku dyrektora generalnego. Od tamtej pory utrzymać klub na powierzchni próbuje Cerezo. Zwycięstwo Atleticu nad Chelsea w Superpucharze Europy jest tak naprawdę hymnem pochwalnym dla maluczkich z Primera Division. To nie tylko megagwiazdy z Camp Nou i Santiago Bernabeu sprawiły, że liga hiszpańska wyprzedziła niedawno angielską na pozycji nr 1 w Europie. To miejsce ponad stan, rozgrywki w Hiszpanii są dwa razy mniej dochodowe niż na Wyspach i trzy razy mniej "cywilizowane" jeśli chodzi o podział wpływów za transmisje telewizyjne. Atletico Madryt, Athletic Bilbao, Valencia i Sevilla dostają zaledwie ochłapy z pańskiego stołu, przy którym rozparli się Florentino Perez i Sandro Rosell. Czerpać z lepszych wzorców Co sprawia, że w czasach kryzysu kluby hiszpańskie i reprezentacja kraju od strony sportowej mają się tak dobrze? Odpowiedź jest banalna: szkolenie młodzieży. Szkółki tamtejszych klubów "wypluwają" co roku całą armię talentów. Coraz częściej szukają one pracy za granicą. Tego lata, kto żyw uciekał do Premier League, skromna Swansea ma w kadrze aż pięciu graczy hiszpańskich. Arsenal kupił Santiego Cazorlę, bo Jose Mourinho wolał Lukę Modricia, w ostatnim dniu okna transferowego Manchester City wydał 20 mln euro na Javiego Garcię, wychowanka Realu, który w Madrycie nie miał szans na grę, więc wylądował w Benfice. Nie ma wątpliwości, że Anglicy potrafili stworzyć lepszy piłkarski produkt niż Hiszpanie. Pod wieloma względami Premier League bije Primera Division na głowę. Z systemem szkolenia jest odwrotnie. Angielscy piłkarze, którzy mogliby się mierzyć z hiszpańskimi należą do ekskluzywnych wyjątków. Wystarczy spojrzeć na Liverpool, który w niedawno wydał fortunę na Brytyjczyków: Hendersonów, Adamów, Carrollów i stawiając na ich czele Kenny'ego Dalglisha postanowił cofnąć się do lat 70. Podróż w czasie okazała się fiaskiem, dziś nawet konserwatywni "The Reds" chcą grać kombinacyjnie. Nie ma rady, trzeba czerpać z lepszych wzorów. <a href="http://dariuszwolowski.blog.interia.pl/?id=2380139">Dyskutuj na blogu Darka Wołowskiego</a>