Luis Filipe Madeira Caeiro Figo, lepiej znany po prostu jako Luis Figo, przyszedł na świat w Almadzie jesienią 1972 roku. Pierwsze piłkarskie kroki stawiał w lokalnej drużynie Os Pastilhas, ale zapewne prędko zamarzył o tym, by przenieść się... na drugi brzeg. Z Almady widać było dokładnie Lizbonę, leżącą wprost nad estuarium rzeki Tag, wpadającej tutaj do Ocean Atlantyckiego. Wystarczyło tylko przejechać - w zasadzie świeżo wówczas wybudowany, bo skończony w latach 60. - Most 25 Kwietnia, mijając w oddali słynną wieżę w dzielnicy Belem, by znaleźć się w stolicy. Tam zaś czekało lepsze życie - przynajmniej dla futbolisty. W mieście nie brakowało piłkarskich klubów, ale najważniejsze były oczywiście dwa: Benfica i Sporting, odwieczni rywale i odwieczni dominatorzy krajowych rozgrywek. Figo jako nastolatek trafił do akademii drugiego z nich i... szybko na nim się tam poznali. Gdy miał lat 17, trafił już do pierwszej drużyny, która jednak przechodziła przez lata posuchy - dopiero na sam koniec, w sezonie 1994/1995, skrzydłowy zdołał z nią wywalczyć Taca de Portugal, czyli krajowy puchar. Luis Figo początkowo nie grał wiele w barwach seniorskich "Lwów", natomiast pod sam koniec swojej kariery na Estadio Jose Alvalade (tym pierwszym, zburzonym przed Euro 2004), był już kluczową postacią drużyny. Nic dziwnego że wówczas, w wieku niespełna 23 lat, zainteresowała się nim zagranica. Nie oddalił się przesadnie od ojczyzny, bo za 2,5 mln euro trafił do FC Barcelona. Po drugiej stronie Półwyspu Iberyjskiego stał się już prawdziwie gwiazdą formatu europejskiego, a dla wielu kibiców wprost bohaterem. Najpierw Lizbona, potem Barcelona. Lata chwały Figo w Katalonii Na początku w Katalonii mógł szlifować umiejętności pod okiem naprawdę nie byle kogo, bo sezon 1995/1996 był ostatnim dla Johana Cryuffa w roli menedżera "Blaugrany". Po nim zaś stery przejmowali, w zasadzie na krótko, bo tylko na rok, kolejno Carles Rexach i Bobby Robson. Ostatecznie, latem 1997 roku, klub wziął pod swoją pieczę Louis van Gaal i to z nim Figo współpracował najdłużej. Przez pięć lat w Barcelonie Portugalczyk nasycił się jako piłkarz - dwa mistrzostwa kraju, dwa Puchary Króla, Puchar Zdobywców Pucharów... i jeszcze inne trofea. Tak wyglądała jego lista osiągnięć wespół z "Barcą". Jedynie w sezonie 98/99 zagrał dla "Barcy" mniej niż 50 spotkań na kampanię - a i tak wówczas odnotował 45 występów. Dostawał też szanse liderowania zespołowi z opaską kapitańską na ręku, co było wyjątkowym honorem, zwłaszcza, jeśli pomyśleć, że mówimy tu o "estrangerze" - "cudzoziemcu". Reprezentant Portugalii był na absolutnym szczycie, co potwierdził zresztą fakt, że w grudniu 2000 roku otrzymał on Złotą Piłkę. Przedtem jednak zrobił coś, co dla wielu stało się największą zdradą w dziejach futbolu. By jednak dowiedzieć się, jak do niej doszło, trzeba przenieść się o około 600 km na południowy zachód. Do Madrytu... Pierwszy taki gol w historii Barcelony. Polscy sędziowie "bohaterami" Pan Perez ma plan. Transfer, który zadziwił wszystkich Kampania 1999/2000 była w Hiszpanii o tyle nietypowa, że po tytuł mistrzowski sięgnęło niespodziewanie Deportivo La Coruna, po raz pierwszy i jak dotychczas ostatni w swojej historii. Ekipa z Galicji wypracowała sobie spokojną przewagę nad drugim FC Barcelona i trzecią Valencią - i właśnie te zespoły zyskały szansę na namieszanie w kolejnej edycji Ligi Mistrzów. Mało brakowało, aby w Champions League nie zameldował się... piąty w tabel Real Madryt, ale "Królewscy" weszli tylnymi drzwiami - nie przez Primera Division, ale dzięki temu, że sami wygrali w tamtym sezonie puchar LM. Mieli więc na koncie najcenniejsze trofeum "Starego Kontynentu", ale jednocześnie od trzech lat nie byli w stanie sięgnąć po mistrzostwo Hiszpanii, a Puchar Króla po raz ostatni podnosili jeszcze wcześniej, bo w 1993 roku. To był bez wątpienia ciekawy wątek przed wyborami prezydenckimi w klubie, które zaplanowano na lato 2000. Przez blisko pięć lat na czele "Los Blancos" stał wówczas Lorenzo Sanz, który miał wielką ambicję na to, by jego kadencja jeszcze trochę potrwała. Wówczas jednak "do ringu" wszedł naprawdę mocny rywal - i znokautował Sanza kilkoma ciosami, z którego jeden był szczególnie widowiskowy. Dziennik "Marca" stwierdził swego czasu, że decyzja Florentino Pereza o tym, by wówczas kandydować, zmieniła historię Realu - i trudno się tu nie zgodzić. 53-letni wówczas Perez miał wcześniej doświadczenie polityczne, można by więc rzec, że był starym wyjadaczem i wiedział, jaką moc ma odpowiednia kiełbasa wyborcza. Wśród swoich propozycji na odmianę "Los Merengues" zamieścił jedną, która wiele osób wprawiła wręcz w osłupienie. Niektórzy z pewnością zwyczajnie ją zignorowali, sądząc, że równie dobrze Perez mógł obiecać wybudowanie nowego stadionu na Księżycu. Inni może i pukali się w czoło, ale z uwagą obserwowali rozwój przypadków. Kandydat na prezydenta ogłosił bowiem, że jeśli wygra elekcję, to sprowadzi Luisa Figo. Lidera najbardziej zaciekłych rywali z Barcelony. Ten chwyt - choć dla wielu niemalże abstrakcyjny - najwidoczniej mocno pomógł Perezowi, który 16 lipca 2000 roku już oficjalnie przejął obowiązki Sanza. W przeciwieństwie do wielu polityków nowy, ambitny sternik Realu postanowił jednak zrealizować swoją najważniejszą obietnicę i począł czynić starania, by "urobić" Figo. Sam narzucił sobie dodatkową motywację - jak to opisał w książce "Barca vs Real. Wrogowie, którzy nie mogą bez siebie żyć" Alfredo Relano, działacz miał obiecać wszystkim socios, których wówczas było ponad 80 tys., że jeśli misja zakontraktowania Portugalczyka się nie powiedzie, to opłaci każdemu kartę członkowską na kolejny sezon. Do najbiedniejszych nie należał, ale była to nader odważna deklaracja... Niemniej koncepcja - jak się okazało - padła na podatny grunt. Nigdy nie wejdziemy do głowy piłkarza, by dowiedzieć się, co naprawdę myślał, więc nigdy nie będziemy mieć stuprocentowej pewności, co sprawiło, że Figo zostawił za sobą karierę w "Blaugranie" na rzecz "Królewskich’. Po premierze dokumentu Netflixa "Transfer Luisa Figo: Dzień, który zmienił futbol" dziennikarz "The Guardian Sid Lowe ocenił w jednym ze swych tekstów, że gracz w materiale przedstawiany jest niemalże jako ofiara trójkąta negocjacyjnego Perez - Jose Veiga (agent) - Paulo Futre (pośrednik). Miał dostać wstępnie zawartą umowę pod nos, a brak jego podpisu na niej miał wiązać się z poważną karą finansową związaną ze złamaniem pierwszych ustaleń. Czy futbolista złamał się pod presją i - jak deklarował - chciał po prostu wziąć na siebie odpowiedzialność również za innych? A może skusiła go wizja wielkich sukcesów na Santiago Bernabeu, które faktycznie nadeszły? Może zaś, jak chciałoby wielu jego krytyków, połasił się po prostu na madryckie pieniądze? W zasadzie wszystkie te stwierdzenia mogłyby być prawdziwe - tak czy inaczej najważniejsze jest to, że ostatecznie klamka zapadła. Transfery, które szokowały cały świat. Dziennikarze nie mieli wątpliwości "Figo zaskoczył nas wszystkich" Praktycznie od momentu, kiedy Perez ogłosił swój - jak się wówczas wydawało - całkowicie szalony plan piłkarz musiał non stop odpowiadać na pytania dziennikarzy o to, czy w kolejnej kampanii będzie występować w koszulce "Los Blancos". Luis Figo nieustannie temu zaprzeczał i być może był to jeden z elementów, który potem podsycił furię kibiców "Barcy", gdy 24 lipca 2000 roku jego przeprowadzka do stolicy Hiszpanii - notabene za 60 milionów euro, co uczyniło go wówczas najdroższym futbolistą świata - stała się faktem. "Zaskoczył nas wszystkich" - mówił Francesc Arnau, ówczesny członek składu FCB i kolega Figo z szatni, cytowany przez "Bleacher Report". "Było wówczas sporo ciszy. Taki jest jednak futbol, takie jest życie. Jeden odchodzi, inny przychodzi i go zastępuję" - stwierdził. Po fanach "Blaugrany" to wszystko nie spłynęło jak po kaczce. Transfer odczytywano jako potężną zniewagę (co, czysto obiektywnie, można absolutnie uznać jako zrozumiałe), a złość kotłowała się wśród sympatyków katalońskiej drużyny przez kilka miesięcy, by w końcu znaleźć swoje ujście dokładnie 21 października 2000 roku. "El Clasico" 2000. Camp Nou "wita" Figo furią To właśnie tego dnia miało zostać rozegrane pierwsze w sezonie "El Clasico". Przed meczem w lepszej sytuacji w hiszpańskiej ekstraklasie był Real - miał 11 punktów (wobec dziewięciu "oczek" FCB), a w poprzedniej kolejce pewnie pokonał 3:0 mistrzów z Deportivo. "Barca" jednak też była rozpędzona, chwilę wcześniej rozbijając Real Sociedad aż 6:0. "Klasyki", jak przy tym wiadomo, rządzą się i tak swoimi prawami... Świeżo upieczoną gwiazdę "Królewskich" już na lotnisku w stolicy Katalonii otoczyła zwarta grupa uzbrojonych ochroniarzy. Steve McManaman podobno stwierdził, że choć siedział obok Portugalczyka w samolocie, to za nic nie zajmie miejsca obok niego w autokarze. Wiedział, czym to się może skończyć. Ostatecznie Luis Figo dotarł cały i zdrowy do swojego "dawnego domu", na Camp Nou. Tam - bez żadnej niespodzianki - czekało go przywitanie, jakiego nie zapomniał nigdy ani on, ani cały piłkarski świat. Wyjściowa jedenastka Realu jako pierwsza wbiegła na murawę. Przez wypełnione trybuny stadionu momentalnie przeszła fala ogłuszających gwizdów, buczenia i okrzyków, gdy tylko kruczoczarna czupryna Portugalczyka zjawiła się u wyjścia z tunelu. Choć precyzyjniejsze wydaje się stwierdzenie, że owa fala się nasiliła, bo na fanów "Dumy Katalonii" już sekundy wcześniej, niczym czerwona płachta na byka, podziałały białe stroje kolegów Figo z zespołu. Po obiekcie porozwieszane były najróżniejsze banery wycelowane w piłkarza z Almedy. " Pokazujemy ci palec" - głosił jeden z nich, uzupełniony rysunkiem środkowego palca wyciągniętego w popularnym, choć niezbyt eleganckim geście. "Nie jestem madridistą, jestem najemnikiem" napisano gdzie indziej obok karykatury gracza. Każda litera "s" w tym zdaniu była zapisana symbolem dolara. "Judasz to przy tobie amator" - stwierdził ktoś inny. Gdy dawny kapitan FCB biegł w stronę środka boiska, w jego kierunku pofrunęła też fala fałszywych banknotów. Zastanawiający był gest zawodnika, który wychwyciła wówczas kamera - wobec złowrogiej wrzawy dosłownie na krótki moment przyłożył on palce wskazujące do uszu. Trudno orzec, czy chciał jedynie zażartować z sytuacji, czy pod wpływem emocji i faktycznie mocnego hałasu zrobił to odruchowo. "W każdym z tych przejawów gnębienia był wyczuwalny bardzo głęboki ból" - ocenił dziennikarz "Daily Telegraph" Henry Winter w swojej relacji ze spotkania. Udrękom tak naprawdę nie było końca, bo potężne wrzaski powracały za każdym razem, gdy skrzydłowy znalazł się chociażby w pobliżu futbolówki. Gdy zaś tylko znajdował się w pobliżu linii bocznej, kibice szukali swojej szansy, by trafić przygotowanymi naprędce "pociskami". Oprócz drobnych przedmiotów czy butelek na trawie często lądowały też podgnite owoce, które ponoć upodobali sobie zwłaszcza przedstawiciele grupy ultrasów Boixos Nois. Spotkanie dobiegło końca i "Barca" wygrała 2:0 po golach - o ironio - Luisa Enrique, czyli byłego gracza Realu, oraz Simao Sabrosy, kolegi Luisa Figo z reprezentacji narodowej. Po ostatnim gwizdku największy zdrajca FCB w oczach jej fanów wyściskał się m.in. z Carlesem Puyolem, który narobił mu trochę kłopotów z rozgrywaniem piłki w takcie potyczki, oraz z Rivaldo, którego notabene w pewnej chwili mocno sfaulował. Gwieździe "Królewskich" udało się - wyszła ze starcia na Camp Nou bez szwanku... Wielka awantura po Lidze Mistrzów. Będzie bojkot El Clasico "El Clasico" 2002: Opowieść o "Judaszu" i... prosiaku To zapewne byłoby najsłynniejsze "El Clasico" z udziałem Portugalczyka, gdyby nie pewne konkretne zdarzenie, do jakiego doszło w meczu z jesieni 2002 roku. Wcześniej, w sezonie 2001/2002, Figo nie zagrał w dwóch kolejnych "Klasykach" na Camp Nou - jednym w Primera Division i jednym w półfinale Ligi Mistrzów. Nieco ponad dwie dekady temu, 23 listopada 2002 r., ostatecznie znów zjawił się - acz zapewne bez wielkiego entuzjazmu - na obiekcie "Blaugrany". Jeśli ktoś wówczas myślał, że emocje wokół tego zawodnika już nieco opadną, to... nie mógł się bardziej mylić. Po sezonie absencji futbolisty na stadionie "Barcy" kibice jakby zmagazynowali cały swój gniew. Pavon w 2000 roku był jeszcze przede wszystkim młodzieżowcem "Los Blancos", wtedy jednak zaczynał spotkanie w pierwszym składzie i z bliska mógł obserwować, jak po raz kolejny fani FCB dają znać jego koledze z zespołu, jaką potwarzą było dla nich jego odejście do zaciekłych rywali. "Katalonia nie zapomina Judaszu" - grzmiały słowa z jednego z banerów. To i tak było nic - na trybunach zjawiła się też dmuchana lalka, z wiadomym nazwiskiem i numerem 10 wymalowanymi flamastrem na plecach. To była powtórka z roz(g)rywki. Gwizdy, krzyki i rzucanie przedmiotami. Luis Figo, spec od wykonywania rzutów rożnych, potrzebował asysty osłoniętych od stóp do głów policjantów, by w ogóle móc podejść w stronę chorągiewek. Mecz zakończył się ostatecznie bezbramkowym remisem, natomiast niewiele brakowało, by gwiazdor strzelił gola na wagę triumfu... właśnie wprost z rogu. Bramkarz "Barcy" Roberto Bonano zdołał wybić strzał dosłownie w ostatniej chwili. To jednak wbrew pozorom nie był ten rzut rożny, o którym mówiło się najwięcej. Nieco później Figo chciał spróbować zaskoczyć golkipera wrzutką z lewej strony jego bramki, ale trudno mu było wykopać piłkę w momencie, gdy trwało istne gradobicie różnych przedmiotów. Za linią końcową... wylądował w końcu łeb świni. "El Clasico de el cochinillo", czyli "Klasyk z prosiakiem" to był ostateczny symbol absolutnej niechęci cules do swego dawnego kapitana. Później oczywiście również nie był witany na Camp Nou z otwartymi rękoma, ale - jak się zdaje - pierwsze jego dwa powroty znalazły się w absolutnym zenicie złych reakcji. "To zaszło za daleko, bo nigdy nie powinno się rzucać przedmiotami na boisko, ale wszystko to zdarzyło się z powodu uwolnienia wielu emocji. Luis Figo był nie tylko jednym z najlepszych zawodników, jakich mieliśmy, ale także jednym z najpopularniejszych, więc jego przejście do Realu Madryt było dwa razy trudniejsze do zaakceptowania" - dodał jeszcze Holender. Luis Figo: Bohater Realu i wróg barcelońskich trybun Figo prawie ćwierć wieku temu zaryzykował - i trudno powiedzieć, by mu się to pod względem sportowym nie opłaciło. Wśród "Królewskich" sięgnął m.in. po dwa kolejne mistrzostwa Hiszpanii, a w 2002 roku mógł unieść wysoko w górę również puchar Ligi Mistrzów. Co jednak ważniejsze, na zawsze zapisał się w historii jako piłkarz, który rozpoczął słynną erę "Galacticos" w Madrycie. Po nim na Santiago Bernabeu zameldowali się chociażby Zidane, Ronaldo Nazario, Beckham czy Owen i obecność takich gwiazd bez wątpienia pomogła Florentino Perezowi w reelekcji na stanowisko prezydenta - w 2004 roku w głosowaniu zatriumfował z miażdżącą przewagą nad m.in. Lorenzo Sanzem, który próbował powrócić na dawne stanowisko. Pierwszy "Galaktyczny" jednocześnie stał się niejako synonimem zdrady w piłce nożnej i ta łatka ciąży mu zapewne poniekąd i do dzisiaj. Zawsze będzie za to oceniany - i zawsze będzie otrzymywał oceny niejednoznaczne... Najbliższe "El Clasico" odbędzie się dokładnie 28 października o godz. 16.15. Zapraszamy do śledzenia spotkania w Eleven Sports 1, studio przed tą jakże emocjonującą potyczką rozpocznie się już o godz. 13.00. Na tekstową relację na żywo zapraszamy z kolei do Interii Sport od 15.15.